Drobne przesunięcie kieliszka

Ostatnia aktualizacja: 03.12.2014 15:50
Kończy się seans "Żadnych przesyłek do Pehuajo". Kura zjedzona, koszmarny sen na jawie blaknie, można iść do domu. I to jest u Cortazara najsmaczniejsze – jego łagodny brak złudzeń.
Kosmos dalej będzie kosmosem  najzupełniej obojętną ciemnością. Jak w ostatniej powieści Gombrowicza, finiszującej uspokajającą frazą: Dziś na obiad była potrawka z kury. A jutro, najdalej pojutrze - maski wrócą na twarze.
Kosmos dalej będzie kosmosem – najzupełniej obojętną ciemnością. Jak w ostatniej powieści Gombrowicza, finiszującej uspokajającą frazą: "Dziś na obiad była potrawka z kury”. A jutro, najdalej pojutrze - maski wrócą na twarze. Foto: Kara/Flickr, lic. CC BY 2.0

Jedna z niezliczonych sennych restauracji Buenos Aires. Jeszcze dzień, albo już zmierzch. Przy stoliku w głębi sali mężczyzna, ubrany w wytworny lekki frak koloru mleka, dyskretnie malowniczym ruchem niespiesznie odstawia kieliszek, przesuwając go po kraciastym obrusie niczym figurkę z drewna. Jest sam. Nikt się nie przysiada. Nikt się nie przysiądzie. Będzie sam. Do zamknięcia.
Ruchy konika szachowego, zdrewniałego łba, niewiele mniejszego od wróbla, z reguły są tylko sobą – pełną kątów prostych geometrią, płaskim labiryntem, siecią linii, pod którą nic nie ma. A na końcu partii - zdawkowe gratulacje, pocieszenia lub miła obojętność, bo ktoś wygrał, ktoś przegrał, był remis - od zawsze to samo, tak samo banalnie, bo od zawsze nie ma czwartej możliwości. Tak, ruchy konika szachowego, ruchy innych wróblowato detalicznych figur są tylko sobą, lecz mogą być, bywają nitką sonaty, wierszem, strukturą czyjegoś losu, śmiercią wreszcie. Zależy, kto gra, kto i w istocie o co gra. Zależy, kto z boku przygląda się partii. Zależy, kto próbuje później opisać, co zobaczył naprawdę. Zależy, kto reżyseruje.
Vladimir Nabokov, na amen utopiony w detalach motylich skrzydeł, był też na amen utopiony w detalicznych labiryntach zadań szachowych. Ich samotne układanie porównywał do pisania poezji na czarnych i białych kwadratach. W jednym z wczesnych, bardzo wczesnych wierszy wyznał: „W ruchach wieży jest metrum jambiczne/ w ruchach gońca – anapest”. Na stronicach „Prawdziwego życia Sebastiana Knighta” uchwycenie sedna losu zmarłego Sebastiana okazuje się skazanym na fiasko błądzeniem labiryntem ciemnych korytarzy, wciąż jak konik szachowy (po angielsku – knight) nagle skręcających w prawo lub lewo. W „Obronie Łużyna” prolog szachowej partii, która sprowadzi na Łużyna szaleństwo, jest niczym pierwsze nuty przez żadnego Bacha nie napisanej frazy. Nabokov powiada: „Najpierw szło spokojnie, spokojnie, niczym przytłumione skrzypce”. A kiedy później, grubo później, gdy nic już nie da się zrobić, niczego ocalić, kiedy Łużyn spada z wysokiego piętra płonącego domostwa – leci ku ogromnej szachownicy ciemności i rzuconych na ciemność ziemi żółtych widm okien pełnych ognia. Witold Gombrowicz szachy wielbił jak Nabokov. I jak dla Nabokova – ruchy wróblowato detalicznych figur były dlań czymś grubo poważniejszym niż tylko geometrią, wytyczaniem płaskiego labiryntu linii, na końcu którego ktoś wygrywa, ktoś przegrywa bądź jest pat. Ponoć nie grał wybitnie, za to grał z maniakalną regularnością. Przez lata całe, w klubie szachowym kawiarni Rex w Buenos Aires, prawie codziennie przesuwając po czarnych i białych kwadratach małe rzeźby, w istocie lepił intymny teatr. Owszem, grał z przeciwnikiem, lecz tyleż w szachy, co – w przeciwnika. W jego namiętności, ułomności i pychę, w jego nerwy, w jego tiki, w jego płytkość lub głębię.
Kto wie, może już wtedy obmyślał „Ślub”, badał moc detalu, moc palca Pijaka, który to kikut brudny – kiedy Pijak wyceluje nim w obojętne niebo – na chwilę wstrzyma znużony obrót gwiazd, postawi świat na głowie i pozwoli światu dostrzec jego ciemne, dzień w dzień dławione dno? Może widział już kruchego trupa wróbla, którego w prologu „Kosmosu” piórem powiesi na drucie w przydrożnych krzakach i tak otworzy wędrówkę przez rzeczywistość, która okaże się wędrówką od detalu do detalu, portretem bezradności każdego, kto próbuje odnaleźć sens w ogromie rzeczy, gestów i nieusuwalnego milczenia krajobrazów? I może w tamtych latach Julio Cortazar przechodził któregoś popołudnia obok kawiarni Rex i przez szybę zobaczył naraz, że dziwny ten, zamarły przy stoliku z tyłu sali, znad szachownicy podglądający maskę twarzy przeciwnika człowiek o egzotycznie jasnej cerze, tak naprawdę nie gra w szachy, tylko – jakby jednym przesunięciem gońca cudze sekrety wstydliwe na scenę wypychał - na światło dnia lub zmierzchu wyłuskuje spod podglądanej maski desperacko skrywane tam widma, czarne plamy, gorycz i sól? Może dostrzegł w Gombrowicza partii szachów – partię wielkiego teatru detali? I uśmiechnął się?
Możliwe, że się uśmiechnął. On, Cortazar – w tym roku podwójny jego jubileusz obchodzimy, stulecia urodzin i trzydziestolecia śmierci – sam był wirtuozem detali, prawie tak maniakalnym jak Nabokov. I mocno ciągnęło go do teatralności subtelnej, kiedy to małość jakaś, pozornie bez znaczenia zdarzenie, gest lichy, paproch, jakaś drobna ekscentryczność, niczym tamten martwy wróbel w przydrożnych krzakach – otwiera w rzeczywistości furtki wiodące na drugą, wcale nie śliczną stronę, na nieoczywistą stronę codziennych, na amen zrutynizowanych oczywistości. Jego, powiedzmy, „teatralne” opowiadania: „W orbicie kotów”, „Ciągłość parków”, „Koniec zabawy”, zwłaszcza zaś dedykowane Peterowi Brookowi „Instrukcje dla Johna Howella”. W pierwszym – na wystawie malarstwa ktoś podgląda kobietę patrzącą w oczy namalowanemu kotu. W drugim – ktoś czyta nocą kryminał o zamordowaniu nocą kogoś, kto czyta nocą kryminał. W trzecim – ktoś, widz podróżny, wyrzuca z pociągu krótki liścik do dziewczynek, dzień w dzień bawiących się na kolejowym nasypie w udawanie przeróżnych postaci. W czwartym – ktoś prosi widza teatralnego, by między aktami zastąpił jednego z aktorów, by na godzinę, dwie stał się iluzją. Tyle. Nie spiżowe idee, nie koturnowe przesłania i nie granitowe koncepcje filozoficzne, polityczne, społeczne lub psychologiczne, a tylko to Cortazarowi wystarcza, by dotknąć niepojętej podszewki zwyczajności znanej na pamięć. To. Albo cokolwiek innego, na pozór równie nieistotnego. Choćby – kurczak. Kurczak i partia szachów, rozgrywana ze światem przy stoliku z tyłu sceny w świetle niemrawym, sennym jak w tanich barach Buenos Aires.
Tak, kurczak, do tego elokwentny kurczak. On furtki otwiera, bo w kosmosie to wcale nie ogrom kosmosu nie daje spokoju naprawdę. W kosmosie ludziom naprawdę nie daje spokoju, naprawdę uwiera i kusi - gadający kurczak albo trupek wróbla na drucie w krzakach przy drodze. W napisanej w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia sztuce teatralnej „Żadnych przesyłek do Pehuajo” Cortazar każe wprowadzonemu na scenę kurczakowi nieszczęsnemu krzyczeć: „Nie!!!”. Pozwala mu bronić się, gdyż goście restauracji mają ochotę na jasne mięso. Pozwala kurczakowi stawiać kruchy opór, pozwala mu przestępować nerwowo z łapki na łapkę, jakby był uczniakiem, nie znającym odpowiedzi, i pozwala mu wygdakać desperacką myśl, że pieczarki z patelni są o niebo smaczniejsze niż jego ciało. Lecz jest już za późno. Pierwszy gest tej partii został już zrobiony. Czarny koń – kieliszek – ruszył. Niczego nie da się cofnąć. Furtka nagle otwarta. Z tych, co tu przyszli zjeść coś i o niczym pogadać nad talerzami – wylezie, co od zawsze skrywane. Doskonale detaliczne zdanie Cortazara po doskonale detalicznym zdaniu Cortazara – odsłoni się każdy z nich. Pan i Pani Lopez, Klient, Sędzia, Amerykańska Turystka, Kobieta w Zieleni, Architekt, Gina i Franco, Sędzia i Obrońca, i reszta cała. Każdy będzie sobą, owszem, lecz sobą już nie do poznania przez siebie. Czas zwariuje, pomiesza się świat ten z tamtym światem, ścięty morderca będzie gadał jak kurczak przed ścięciem i nie będzie wiadomo, czy ta restauracja tkwi jeszcze w realności, czy już tylko w cieniu realności. A wszystko, cały ten teatr ogromny, oszalały, bezlitosny – z powodu jednego lichego kurczaczka w prologu, nielota, co chce trochę pożyć. I dzięki drobnemu przesunięciu kieliszka po obrusie.
Cortazar pisze w didaskaliach: „Scena przedstawia restaurację. Rozmieszczenie stołów i kolorów powinno, aczkolwiek bez zbytniej przesady, przywodzić na myśl szachownicę. Efekt ten można uzyskać za pomocą dywanu w kratę”. I jeszcze: „W chwili, gdy podniesie się kurtyna, przy stoliku w głębi będzie siedział Mężczyzna w Bieli; ubrany we frak, powinien sprawiać wrażenie wytwornego mistrza ceremonii”. I wreszcie: „Ostentacyjnym, lecz nie przesadnym ruchem, Mężczyzna w Bieli odstawia kieliszek, sunąc nim po obrusie niczym pionkiem po szachownicy”.
Tak, mistrz ceremonii daje znak – seans się zaczyna, zaczyna się adoracja z każda minutą coraz bardziej niepokojących słów i gestów. W kluczowych momentach Mistrz wykona na widmowej szachownicy blatu jeszcze kilka ruchów, za każdym razem wyłuskując spod starych masek gości baru ich twarze nieoczekiwane, zdumiewające. A kiedy w finale partii przesunie coś po raz ostatni, na przykład solniczkę, i spokojnie oznajmi: „Mat” – w sumie nic wielkiego się nie stanie.
Kończy się seans „Żadnych przesyłek do Pehuajo”. Kura zjedzona, koszmarny sen na jawie blaknie, można iść do domu. I to jest u Cortazara najsmaczniejsze – jego łagodny brak złudzeń. Nie, nie stanie się wiele. Kosmos dalej będzie kosmosem – najzupełniej obojętną ciemnością. Jak w ostatniej powieści Gombrowicza, finiszującej uspokajającą frazą: „Dziś na obiad była potrawka z kury”. A jutro, najdalej pojutrze - maski wrócą na twarze. I tylko czasem, jak w każdej prozie Nabokova, przytrafi się drzazga - choćby te w „Pninie” niepokojąco częste spotkania z wiewiórką – przytrafi się ruch na szachownicy, wobec którego człowiek skuli ramiona, udając, że ich nie kuli. Ale to tylko czasem. Kiedyś, kiedyś.

Paweł Głowacki

Czytaj także

Troska o małego człowieka

Ostatnia aktualizacja: 04.11.2014 17:23
Rychcik, zwany "niegrzecznym chłopcem polskiego teatru", zlituje się może, zacznie być grzeczny i aby wyrównaniem działania ciążenia ziemskiego szanse zawodników wyrównać – usadzi karła na pięciotomowej encyklopedii powszechnej? Oby.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Sztafeta pokoleń

Ostatnia aktualizacja: 12.11.2014 15:59
Gdy świat pełen zwidów ołowianego Lucusia Drugiego zasypia, ołowiany Lucuś Drugi staje przed lustrem. Sprawdza, czy do jego ramion pasują orle skrzydła. Kolejny raz ma pewność, że pasują. Nawet bardzo.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Ulica 500 śladów

Ostatnia aktualizacja: 19.11.2014 15:33
Frycz, Jarema, Pronaszko, Mikulski i reszta – ich rysunki są w istocie portretami nut. Są zrobionymi z kresek i plam pokornymi odpowiedziami na brzmienia Pendereckiego, Verdiego, Mozarta lub Szymanowskiego.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Emerytowany pastuszek gęsi

Ostatnia aktualizacja: 26.11.2014 15:00
Jak tu się dziwić, że kiedy Stuhr kręcił swój kabaret w Starym Sączu, miasto było dokumentnie wyludnione. Po prostu – mieszkańcy uciekli. Zostało tylko dwóch, którzy dywan trzepali za piwo.
rozwiń zwiń