Kurz – ciało czasu.
Josif Brodski
Jeśli chodzi o nieruchomy kurz w „Ulicy Krokodyli” – cóż, po prostu nie oddychaliśmy.
Stephen i Timothy Quay
W tym zamarłym teatrzyku, lata całe przez nikogo nie odwiedzanym, a w epoce świetności przeznaczonym zawsze tylko dla jednego widza, teatrzyku nagle obudzonym kroplą ludzkiej śliny - przez dwadzieścia minut seansu jedyną postacią nietkniętą udawaniem, podszywaniem się pod życie, iluzją, jest – mucha. Nic nie oznacza, nie współtworzy żadnej metafory, do niczego nie odsyła. Czasem macha skrzydłami. Żyje. To wszystko. Co najwyżej pozwala zobaczyć przez moment muchy niegdysiejsze, senne muchy na okiennej szybie, do których - kiedy w swojej migotliwej teatralności, w nieogarnionym pączkowaniu form, w swojej proteuszowej bombastycznej maestrii świat stawał się zbyt potężny – mały Bruno Schulz uciekał, aby na nie patrzeć z bliska, pocieszać się ich kruchością. Wiele lat później – tom „Sklepy cynamonowe” być może był już stworzony, więc być może istniała już opowieść „Ulica Krokodyli”, a z pewnością lada dzień, może już teraz wydawnictwo słowo obraz/terytoria wypuszcza na księgarski rynek pierwszy tom Schulza „Dzieł Wszystkich”, którym jest „Księga Listów” – otóż wiele lat po ucieczkach do much przed nieogarnioną teatralnością materii wszelkiej, w liście do Stanisława Ignacego Witkiewicza Schulz notuje zdania, bez ogarnięcia których nie sposób sensownie czytać jego prozy.
Życie substancji polega na zużywaniu niezmiernej ilości masek. Ta wędrówka form jest istotą życia. Dlatego z substancji tej emanuje aura jakiejś panironii. Obecna tam jest nieustannie atmosfera kulis, tylnej strony sceny, gdzie aktorzy po zrzuceniu kostiumów zaśmiewają się z patosu swych ról. W samym fakcie istnienia poszczególnego zawarta jest ironia, nabieranie, język po błazeńsku wystawiony.
Kto wie, czy nie tutaj, w tych zdaniach do dna zrozumianych, nie tkwi sedno doskonałości niemego, lecz nie bezdźwięcznego filmu „Ulica Krokodyli”, dwudziestominutowej opowieści braci Quay, magów filmowej animacji. Mija właśnie trzydzieści lat od premiery. Trzydzieści lat temu bracia Quay pokazali „Ulicę Krokodyli” na festiwalu w Cannes, gdzieś pomiędzy „Ofiarowaniem” Tarkowskiego, „Poza prawem” Jarmuscha, „Po godzinach” Scorsese i „Misją” Rolanda Jaffe, która zdobyła Złotą Palmę. Trzydzieści lat temu zobaczono jak kropla śliny uruchamia dawno zamarły wehikuł. Patrzę na to znów.
Starzec, kustosz jakiegoś prowincjonalnego muzeum, samotny opiekun resztek po czasie przeszłym, dokonanym, nostalgik nieuleczalny, diabli wiedzą, kto – idzie przez opustoszała widownię martwego kina lub od lat głuchego teatru, wchodzi na scenę zastawioną cudacznymi urządzeniami, trupimi już, i staje przy wielkiej skrzyni z małym okularem na krawędzi - przy trochę wyprzedzającym wynalazek kinematografu kinetoskopie z pracowni Thomasa Edisona, zwanym „zabawką filozoficzną”. Pod okularem – smakowite w swojej plastycznej maestrii kartograficzne dzieło, jakby wyjęte z pierwszych taktów „Ulicy Krokodyli” Brunona Schulza.
Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego głębokiego biurka starą i piękną mapę naszego miasta. Był to cały wolumen in folio pergaminowych kart, które, pierwotnie spojone skrawkami płótna, tworzyły ogromną mapę ścienną w kształcie panoramy z ptasiej perspektywy. (...) Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych prospektów, okolica ulicy Krokodylej świeciła pustą bielą, jaką na kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy niezbadane i niepewnej egzystencji.
Tak Schulz wchodzi do miasta, tak wkracza na ciemną, dwuznaczną ulicę – idąc przez esy floresy mapy, wstępując pod nie. Opiekun resztek nastawia okular. Teraz zostało już tylko obudzić zamarłą opowieść. Opiekun resztek zbiera w ustach lepką pianę, wysuwa ją językiem na dolną wargę, reszta jest łaskawością siły przyciągania ziemskiego. Kropla śliny spada do wnętrza kinetoskopu. Tylko tyle potrzeba było. Ocykają się całe w rdzy nakrętki, śrubki, przekładnie, zębate koła i reszta labiryntu pod kurzem grubym na palec. Sznurki podejmują dawną wędrówkę, strącając ze szpulek coś, co przypomina sadzę. Pod mchem popiołu niespiesznie zaczyna się seans. Jesteśmy na dnie mapy, stajemy na ulicy Krokodyli, z bramy kamienicy wychodzi marionetka. Jak to marionetka – ma prawą dłoń na smyczy linki niknącej w kulisach. Jej głowa – kruszejąca porcelana. Włosy na porcelanie – szczecina z czegoś sztucznego, sztywna, szara, matowa. Profil kruka i gigantyczne, wiecznie otwarte oczy ze szkła. Bruno Schulz, prawie on. Lalka zrobiona wedle jego kruchości, jego zdziwienia, jego lęku. Te potworne włosy niczym peruka widma... Ta porcelanowa twarz... Może kiedy marionetka próbowała urwać się ze smyczy, może trochę wcześniej, bądź trochę później – inna kropla śliny wpadła lub nie do innego kinetoskopu, albo tylko w cień kinetoskopu. Trudno dociec, lecz pewne jest, że inny teatr się obudził na chwilę niewielką. Zobaczyłem spłowiałą fotografię – portret Żyda, starego mędrca z brodą po pas, pejsami i czarnym kapelutkiem, którego nie zdejmował nigdy, nawet kiedy pozował do paszportowego zdjęcia. On był - rzeczywiście.
Simcha Dinter, tak się nazywał. Przed pierwszą wojną światową nabył na krakowskim Kazimierzu kamienicę, w której dziś mieszkam. Miał z Biną Dreier ośmioro dzieci, górę pieniędzy i ponoć gigantyczne poważanie. Lecz teraz to nieważne. Teraz istotne, że wśród wielu swych zajęć – od dumania nad zagadkami świata, po gromadzenie funduszy dla gminy – Simcha Dinter parał się namiętnie teatralnością, dodawaniem mocarnie proteuszowemu światu drobnych gadżetów iluzji. Otóż – tworzył włosy dla lalek, peruczki, sztuczne koafiury dla figurek właśnie z porcelany. Byłoby dziwnie, gdyby się okazało, że albo sklecił, albo tylko zaprojektował uczesanie podobne do uczesania lalki Brunona Schulza w filmie braci Quay. I byłoby jeszcze dziwniej, gdyby się okazało, że uczynił to tutaj, w moim pokoju, który kiedyś mógł być jego pracownią, a gdzie ja teraz oglądam „Ulicę Krokodyli” i widzę jak marionetka o ptasiej głowie próbuje urwać się ze smyczy linki. Tak, byłoby wtedy najdziwniej. Lecz to inna historia. Inna, bądź wcale nie tak bardzo inna.
Łaskawe jest nie tylko przyciąganie ziemskie, łaskawy też jest opiekun resztek. Majstruje palcami w brzuchu kinetoskopu – a w opowieści zjawiają się krawieckie nożyce i przecinają smycz linki. Marionetka jest już wolna. Bruno Schulz o głowie z kruszejącej porcelany - może ruszać, może iść ulicą Krokodyli, którą kiedyś szedł, idąc po słowach w „Ulicy Krokodyli”. Tak bracia Quay zaczynają swój nokturn. Dalej jest – powtórzenie.
Powtarzają opowiadanie Schulza, tyle że powtórzenie to nic w sobie nie ma z banalnej kalki, z trywialnego i zawsze jałowego obrazowania zdań, z małpowania akapitów, z odtwarzania prozy na ekranie, z fatalnego odtwarzania w skali jeden do jeden. Wielka to reżyseria jest. Ingrediencje obudzonego kroplą śliny teatru, przez który wędruje lalka o główce z porcelany i włosach martwych – te samoistnie tańczące śrubki, te nakrętki, przekładnie, tuleje, spalone żarówki, brudne akwaria, sznurki, druty, rdza, gołe manekiny, inne lalki, co mają odcięte szczyty czaszek, jeszcze papier pakowy i nożyce, jeszcze tekturowe pudełka w witrynach sklepów, jeszcze puste słoje i fruwające bezładnie nasiona owsa, jeszcze głowy z ebonitu i oczy szklane, jeszcze ochłap krwistej wątroby i sine wołowe nerki, jeszcze szpilki i szufladki w pracowni krawieckiej, jeszcze odbijające marne światło lusterko w tyciej dłoni sztucznego chłopczyka w wełnianej czapce, jeszcze w zwałach kurzu zwały czasu, jeszcze pleśń i lepki pył, no i ta mucha na szkle już prawie żółtym ze starości, niczym wiekowe fotografie – wszystko to się u braci Quay układa w dalekie echo sedna opowieści Schulza, w subtelne powtórzenie jej rdzawego smaku i kolorów, które są wszystkimi stopniami gęstości cienia. I rusza się ten ogrom bez ustanku, przemienia się, przepoczwarza, przeistacza ciągle na nowo, rozkręcając teatralność i tym samym rozkręcając bezradność marionetki o porcelanowej główce kruka, trupich włosach i oczach ze szkła, otwartych do końca. Wtedy, w epilogu, marionetka spojrzy na słowa bezgłośne, co na chwilę zawisną tuż nad nią, by zaraz zniknąć. Lecz ona zdąży je zobaczyć. Zdąży przeczytać ostatni akapit „Ulicy Krokodyli” Brunona Schulza.
Ulica Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsucia wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego, jak na papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet.
A gdy litery znikają i zapada ciemność, marionetka zapewne odchodzi wolno, niosąc pod pachą pudełko pełne cudownych resztek, które zebrała po drodze. Pudełko w czarno-białe pasy - echo pudełka z „Psa Andaluzyjskiego” Luisa Buñuela, gdzie teatralność świata doszła do kresu.
***
Paweł Głowacki/mc