Gdy na końcu filmowej opowieści Paola Sorrentino „Wielkie piękno” stado flamingów lecących na zachód usiądzie o szarym brzasku na rozległym tarasie mieszkania Jepa Gamberdelli, by odpocząć, by musnąć krzywymi dziobami resztki nocnego przyjęcia i obwąchać puste talerze i kieliszki - nie będzie istotne, czy cichy ten widok, ulepiony z czerwonawego pierza, to strzęp nocnych rojeń Gamberdelli, w otwartych drzwiach sypialni stojącego z poranną kawą w dłoni, czy niepojęty w swoim nieprawdopodobieństwie początek kolejnego realnego dnia umierającego Rzymu. Bo w ostatecznym rachunku – jak duża jest różnica między widmami snu a widmami jawy? Tak mała, że niewarta lęku. Gamberdella jest więc spokojny, jak zawsze.
On. Ta sama, co zawsze, sześćdziesięciokilkuletnia twarz, która nie zna nerwowych tików, ulepiona jakby z taktownej litości dla świata, i ciemne, jak zwykle znużone oczy pod wiecznie lekko opadłymi powiekami. On, wieki temu zamilkły pisarz a od czterdziestu lat niepodzielny władca towarzysko-plotkarskiej kolumny w ekskluzywnym kolorowym piśmie, on, król nocnych rautów arystokratyczno-intelektualno-artystycznej pianki wiecznego miasta, on, bezprzykładnie delikatny, wielkoduszny ironista, który zna wszystkie wielkie powieści świata, wszystkie jego cudowne malunki, kamienie, melodie i filmy – musi znać „Amarcord” Federica Felliniego. Musi wiedzieć, że stawianie sobie pytania o prawdziwość lub iluzoryczność istnienia pawia, co w finale arcydzieła Felliniego przechadza się z rozpostartym ogonem po świeżym śniegu i tym swoim dziwacznym timbrem skrzeczy miłosną pieśń – jest niedorzecznością. Tak, wie. O nic więc nie pata, patrząc na flamingi i majaczące za ich piórami głazy Koloseum. Jest spokojny i jest z boku. Jak zawsze. Jak w każdy kolejny dzień minionych czterdziestu lat. Jak jutro, kiedy znów założy doskonałe obuwie, wdzieje nieskazitelnie skrojone spodnie, miękką koszulę i marynarkę wysmakowaną i wyjdzie, aby iść i ze szklanką doskonałego koniaku, z papierosem między palcami, dotykać jakości znanych mu na wylot i już nie do uratowania. Tandeciejących intelektualizmów pianki Rzymu, stygnących namiętności zwiotczałych dam, pretensjonalnej pychy do cna zbiedniałych arystokratów, którzy są do wynajęcia za 250 euro za godzinę, potwornych trocin sztuki współczesnej, zwłaszcza awangardowo-rewolucyjnej, katarynkowych bełkotów o złu lub dobru komunizmu i o wierze w moc troski o sprawy społeczne, wreszcie by dotknąć, by usłyszeć trzask zdewaluowanego ducha kardynała, co o sztuce przyrządzania królika po liguryjsku pieje tak, jakby prawił o Trójcy Świętej, która cóż może dziś znaczyć, Boże drogi, wobec dobrego królika po liguryjsku!
Owszem, gdyby opowieść o wędrowaniu Gamberdelli przez uczuciowy i myślowy odpust ludzkiego ula, przez te dzień po dniu narastające mentalne trociny miasta siedmiu wzgórz, snuł nie Sorrentino, czyli nie poeta, a jakiś ambitny trybun ludowy, bądź inny działacz społeczny o artystowskim zacięciu – „Wielkie piękno” niechybnie stoczyłoby się w nawiedzoną filmową publicystykę, w bolesne oskarżenie elit o katastrofę wszelkich wartości, w fabularyzowany reportaż o Rzymie, którego kamieni i malunków odwieczna świetność kompromituje dzisiejszą mizerię nieodwracalnie karlejących ludzi, amen. No i byśmy się po seansie wszyscy gremialnie wzięli za nastawianie zwichniętych stawów świata! I nastawilibyśmy je! I cudownie by było! Tak!... Ale Sorrentino jest poetą, który do dna poznał fenomenalnie lekką gorycz wszystkich bajek Felliniego, a także ciemny spokój „Geparda” Lampedusy - opowieści o nieodwracalnym końcu świata, czyli o końcu każdej pierwszej osoby liczby pojedynczej. To znaczy – pociągają go sekrety losu, nie chwilowe oczywistości zbiorowego czasu teraźniejszego. Życie, nie życie dziś.
W 2014 roku oglądać w Polsce „Wielkie piękno” to jest ulga nie z tej ziemi. W bez mała dwie i pół godziny wytwornie szepczącej opowieści Sorrentino, w tej może nawet impresji, albo elegijnym eseju, uszytym z niezliczonej ilości obrazów, blasków, których nie da się zapomnieć, wciąż łagodnie, z nadzwyczajnym wyczuciem kolebiących się na krawędzi snu i jawy – nie ma cienia oskarżeń, ani krzty pretensji, nawet najlichszego śladu zasmarkanej rozpaczy. Nie ma napastliwego żalu, nie ma stawiania cenzurek, nie ma kar i nagród, rwania włosów z głowy, samobiczowania ani wznoszenia ramion i zapłakanej twarzy ku niebu. Jest tylko obezwładniająco spokojny portret zgody na nieuchronne. Ruchomy portret człowieka, który idzie przez wieczne miasto i wie, że jest - jak każdy, jak zawsze – miękkim naczyniem pełnym strat, zaniechań, niepamięci. Gdyby nie pastelowość, ciepło, powłóczysta barokowość kadrów Sorrentino, można by powiedzieć, że to któryś z włóczęgów Samuela Becketta błąka się między doskonałymi kamieniami, choć nic już nie da się zrobić.
Tak wędruje Gamberdella, któremu niewiele brakuje do dnia ukończenia siedemdziesięciu lat. Tak wędruje zupełnie osobny, niepodrabialny Toni Servillo – aktor, co po to na świat przyszedł, aby zagrać Gamberdellę, aktor, bez którego „Wielkie piękno” nie byłoby możliwe. Zawsze niespiesznie, zawsze jakby spóźniony o krok – idzie, przystaje, siada, pije, słucha, mówi, subtelnie szydzi, pociesza delikatnie, śni i milczy, a wszystko po to, by smakować narastające trociny. „Szukam wielkiego piękna”, powie do kogoś, choć przecież już od dawna wie, że wielkie piękno nie jest przeznaczone dla niego. Do kogoś innego, wskazując bawiący się na jego tarasie tłum odpustowych wielkości, rzeknie: „Spójrz na tych ludzi. To fauna. To moje życie”. To wyzna na ciepłym uśmiechu, bo wie, że nie ma siły opuścić fauny. I doda: „Kim jestem? Tak zaczyna się jedna z powieści Bretona. Odpowiedź nie pada.” Kiedy indziej urocza karlica – redaktor naczelna kolorowego pisma, w którym Gamberdella jest niepodzielnym władcą kroniki towarzyskiej – wygłosi doń pocieszenie: „Nikt do niczego nie pasuje, Gep. Mówi ci to królowa odmienności.” Urocza karlica trafia w sedno. Będąc konstrukcją stu różnych smaków, „Wielkie piękno” jest w istocie opowieścią o wielkiej samotności, której nie da się ominąć. Z tej bezradności – pogodzenie. Spokój gestów, oczu, mowy Gamberdelli. I brak lęku.
Czy pelikany, o szarym świcie milczące na tarasie pod ścianą Koloseum, były snem, czy niepojętym początkiem kolejnego dnia umierającego Rzymu – to nie ma znaczenia. Przecież za chwilę i tak trzeba będzie się ubrać w bławaty wysmakowane, by jak zwykle iść powoli, choć wiadomo, że nie ma dokąd pójść. Więc dopija Gamberdella poranna kawę, spokojnie, spokojnie, a flamingi odlatują na zachód. Uśmiecha się cienko, ciepło, odstawia filiżankę. „Wszystko odbywa się w paplaninie i hałasie... Milczenie jest uczuciem, podnieceniem i strachem... To niewielki, nieregularny przebłysk piękna... A później wielka bieda i nieszczęśliwy człowiek... Wszystko to ukryte pod płaszczem wstydu bycia na świecie...” Tak powie do siebie w ostatnich taktach opowieści Sorrentino. Ale to za chwilę. Na razie rusza Gamberdella. Rusza i idzie. Spokojnie, spokojnie, spokojnie.