„I wreszcie zdjęcie trzecie: twarz, której nie ma”, powiada Michał Paweł Markowski w eseju „Nieobliczalne”, patrząc na fotograficzny portret Sławomira Mrożka - ostatni z trzech w ciemno wybranych z wielu, które zrobił Andrzej Nowakowski. Nie ma? Na cóż więc patrzy? Przecież widzi, że wszystko zgadza się z powszechnie znanym oryginałem: ta sama siatka cienkich żył na skórze, ten sam wąs, te same legendarne ciemnawe okulary, no i jest nos, nie do podrobienia nos. Czym tedy jest to coś, skoro nie jest tym, co widać? „Maska pośmiertna”, notuje Markowski. A dalej stawia pytania ciemne. „Krzykliwy oksymoron: maska pośmiertna żywej twarzy, czy to w ogóle możliwe? Jak pogodzić ze sobą życie i śmierć w jednym ciele?” W poniedziałek, 15 sierpnia, minęła trzecia rocznica śmierci Mrożka. Wracają dwa ciemne pytania. I zjawia się trzecie. Czy rzeczywiście ciężko byłoby wyśnić tę wymianę zdań?
Jerzy Jarocki: „Panie Sławomirze! Zamierzam zrobić przedstawienie według noweli Hermana Melville’a „Kopista Bartleby” i chcę, by pan, właśnie pan zagrał rolę tytułową”.
Sławomir Mrożek: „Ja? A dlaczego ja?”.
Jerzy Jarocki: „Pan żartuje? A któż głębiej niż pan rozumie legendarną frazę Bartleby’ego, to memento, tę jego uporczywą odmowę, co brzmi: Wolałbym nie ?”
Narrator Melville’a – stareńki szef prawniczej kancelarii, w której rąk do kopiowania brakowało – wspomina. „Dałem ogłoszenie i pewnego ranka stawił się w progu mej kancelarii młody mężczyzna. Drzwi były otwarte, jak to latem. Do dziś mam w oczach tę scenę i jego widok: blado schludny, żałośnie szacowny, nieuleczalnie samotny! Był to Bartleby.” Spójrzcie na fotografie młodego Mrożka, poczytajcie jego autobiografię „Baltazar”. Porównywalna schludność, podobna szacowność i samotność taka sama. Samotność nie do usunięcia, nie do zagadania, nie do zapomnienia. I już wtedy początki twarzy, której nie ma. Bartleby! Tak. Bartleby w trenczu, z parasolem, idzie powoli Kanoniczą w stronę Wawelu. Tak. Lecz to jeszcze nie wszystko.
„Chyba trzeciego dnia – ciągnie narrator – odkąd go przyjąłem do pracy u mnie, i nim powstała jakakolwiek potrzeba sprawdzenia napisanych przezeń dokumentów, wezwałem raptem Bartleby’ego, bo spieszno mi było zakończyć pracę nad pewną drobną sprawą. A ponieważ spieszyło mi się i w sposób naturalny oczekiwałem natychmiastowej reakcji, siedziałem, pochyliwszy głowę nad dokumentem na mym biurku, z prawą ręką opuszczoną wzdłuż ciała i niejako nerwowo przedłużoną o dokument, który w niej trzymałem, tak, by Bartleby natychmiast po pojawieniu się u mnie mógł papier ów wyrwać mi z ręki i zabrać się do roboty bez najmniejszej zwłoki. (...) Wyobraź sobie, czytelniku, jak bardzo byłem zaskoczony, ba, skonsternowany, gdy, nie ruszywszy się ze swego odosobnienia, Bartleby odpowiedział mi uprzejmie acz stanowczo: Wolałbym nie. (...) Powtórzyłem, czego sobie życzę, tonem możliwie najwyraźniejszym. Lecz nie mniej wyraziście zabrzmiała odpowiedź, taka sama jak przedtem: Wolałbym nie. – Wolałbyś nie? – powtórzyłem niczym echo (...). – Co to ma znaczyć? Czyś pan oszalał? Chcę, żeby pomógł mi pan sczytać ten oto dokument, proszę go wziąć ode mnie – powiedziałem i rzuciłem mu arkusik. – Wolałbym tego nie robić – usłyszałem. Przyjrzałem mu się bacznie. Twarz miał szczupłą, szare oczy osnute spokojną mgiełką. Jego ciało ani drgnęło pobudzone czymkolwiek.” I tak już zostało. Do ostatniej kropki.
Prośba o cokolwiek. „Wolałbym nie”. Błagania. „Wolałbym nie”. Groźby. „Wolałbym nie”. Jakakolwiek ręka świata w jakiejkolwiek sprawie wyciągnięta. „Wolałbym nie”. I wciąż ten sam, jak by wieczny, zamarznięty obraz: „Siedział w swej samotni, nie zwracając najmniejszej uwagi na wszystko poza zajęciem, któremu się tam oddawał.” Idź, Bartleby, idź, nie chodź, powiedz, nie mów, przynieś, nie przynoś, wyjaśnij, nie wyjaśniaj. „Wolałbym nie”. I z każdym kolejnym dniem coraz potworniejsza bezradność świata wobec Bartleby’ego, który coraz bardziej się oddala, nie ruszając się z miejsca. Narrator powiada: „Wyraźnie stanęła mi przed oczami pewna przyjmowana przez niego nieświadoma poza – jakby ją nazwać? – bladej pychy, tak to nazwę, a może poza oschłej rezerwy, dzięki której udało mu się mnie zastraszyć tak, bym tolerował jego dziwactwa i bał się poprosić go o zrobienie dla mnie czegoś najbłahszego, i to nawet wtedy, gdy wiedziałem, że popadł w przedłużający się stan znieruchomienia i stoi tam, za zasłoną, zatopiony w swych rojeniach, wpatrując się w martwy mur." Narrator nie ma złudzeń. Nazwie Bartleby’ego „najbardziej samotną istotą ludzką”.
Jak wiele razy Mrożek odmawiał, wprost lub pokątnie, słowem, gestem, spojrzeniem? Ile razy jego kapelutek sugerował ludziom natarczywym: „Wolałbym nie”? Jego ciemnawe okulary, co bywał w nich na bankietach, premierach, rautach, spotkaniach – ile razy cierpliwie tłumaczyły: „Wolałbym nie”? Utopiony w zdumiewających płaszczach – wolał nie być, niż być. Jakby wolał nie mieć twarzy, którą miał. Za murem „Wolałbym nie” – chował się w słowach bądź kreskach. Wracał do kopiowania opowieści, co mu je przez życie całe snuły jego demony.
Słów jego, kresek – ile tego jest? Prawie czterdzieści sztuk teatralnych, morze opowiadań, dwie powieści. Ile opasłych, biało-niebieskich tomów jego teatru i prozy liczą wydane przez „Noir sur Blanc” „Dzieła zebrane”? Szesnaście? Osiemnaście? Ile rysunków stworzył? Dziesiątki tysięcy? A inne zdania? Ile ważą monstrualne tomy jego korespondencji? Więcej czy mniej niż grube na dwadzieścia centymetrów księgi „Dzienników”, gdzie demonom pozwalał piszczeć na każdy temat – od seksu, przez gorzałę i nikotynę, po litą megalomanię – i gdzie - zamarły, po szyję w rojeniach, co akapit gapiąc się godzinami w martwą ścianę - kopiował swój lodowaty brak litości wobec siebie, ludzkości, globu całego? A jeśli dodać do tego rękopisy, które być może zostaną wydane, oraz ten iście alpejski kopiec zapisanych papierzysk i zeszytów, co je spalił, gdy opuszczał norę w Domu Literatów przy Krupniczej w Krakowie – jak potworne monstrum otrzymamy?
Kopiował, bez ustanku, wszystko – od krystalicznie jasnych myśli, po czarny mruk samotności. Kopiował – aż do zawrotnej chwili dnia 15 maja 2002 roku, kiedy w środku pisania spadł skądś na mózg udar. Opuściły go słowa. Znikła pamięć. Została przy biurku pusta postać o twarzy, której nie było, figura tak doskonale poza zasięgiem wciąż wyciągającego ręce świata, że doskonalej być poza już się nie da, nie licząc wiadomego końca. To było „Wolałbym nie”, o jakim Bartleby’emu się nie śniło.
Nie odnaleziono połówki zdania, którego nie dokończył 15 maja 2002 roku. Może kiedyś, choć ciężko będzie... Jak ciężko jest w istocie ogarnąć cud, co sprawił, że słowa i obrazy jednak wróciły, nie wszystkie, nie, lecz jednak. W 2005 Mrożek ulepi z nich wspomnianego „Baltazara”. Znów zacznie kopiować, lecz bez złudzeń. Afazję nazwie: „Samobójstwem, które się nie udało”. I wyzna: „Ja zmieniając nazwisko i podpisując się <Baltazar>, przyznaję się otwarcie do niedoskonałości. Odtąd nie można mnie chwalić ani ganić za nic, co napisałem przed afazją, ponieważ tamten człowiek nie istnieje.” Co mu pozostało? Czekać? Tak. Czekać. Czekać w Nicei. I tam też ostatni raz skopiuje mruk demonów. Napisze sztukę „Karnawał, czyli pierwsza żona Adama”, jarmarczną komedyjkę o... lejach seksu? jadach miłości? uczuciach przebiegłych? Niech i tak będzie.
„Karnawał” - szaleństwo zupełne. W kilkudziesięciu mikrych scenkach – czas na głowie stoi, mieszają się epoki, trupy z żywymi romansują. Impresario i Asystent, Goethe i Szatan, Biskup i Prometeusz, Adam i jego pierwsza żona Lilith, Ewa i Margherita, chyba ta z „Fausta”. Do tego Goethe w masce Lwa, Szatan niczym papuga, Adam jako Stary Człowiek, Biskup w czapce średniowiecznego Błazna, Prometeusz jako Il Dottore, Lilith przebrana za Kota i Margherita jako Upiór. Cała ta menażeria, na niepojętym karnawale gdzieś między ziemią a niebem lub piekłem a ziemią – żongluje namiętnościami, mieli słowa, ciska dowcipami, szydzi, tęskni, czeka. Tak, czeka. Jak ktoś inny w Nicei. Nic więcej nie da się zrobić.
Tego snu teatralnego nie sposób ogarnąć. Jest jaki jest – czasem pustawy, innym razem płaski, ale też ciepły i lotny. Wszystko jedno. To obojętne, bo czy w chęci pieczętowania „Karnawału” – pożegnalnej opowieści – epitetami nie ma czegoś niedelikatnego? Może tak, może nie. Zostawiam to. Jedno pewne: jak we wszystkich słowach i kreskach, tak i w „Karnawale” głównym bohaterem jest sam Mrożek. Niewidzialny, milczący, nieruchomy, o twarzy, której nie ma – zza kulis przysłuchuje się ostatniej kopii samego siebie.
Gdyby po niemożliwej premierze „Kopisty Bartleby’ego” Jarocki dał niemożliwą premierę „Karnawału” - wprowadziłby Mrożka na scenę i usadził skulonego przy bankietowym stole. Żeby był. Żeby słuchał. Żeby z jego twarzy, której by nie było, nie dało się wyczytać niczego. I tuż przed ostatnią kurtyną kazałby jednej z postaci wyrecytować finał opowieści Melville’a.
„Spostrzegłem wynędzniałego Bartleby’ego – dziwnie skulonego pod murem, z podkurczonymi kolanami, przewróconego na bok i z głową wciśniętą w zimne kamienie. Najmniejszych oznak ruchu. Zatrzymałem się przez chwilę, po czym podszedłem bliżej. Pochyliłem się i ujrzałem, że ma oczy szeroko otwarte, ale poza tym sprawia wrażenie głęboko uśpionego. Dotknąłem jego dłoni, a wtedy przeszył mnie dreszcz – od ramienia przez plecy aż po same stopy. Poczułem na sobie wzrok, to dostawca jedzenia wpatrywał się we mnie.
- Obiad czeka. Czy on dziś też nie przyjdzie? A może on żyje bez obiadów?
- Żyje bez obiadów – powtórzyłem i zamknąłem mu powieki.”
Kurtyna. Koniec wielkiej, bardzo długiej roli Sławomira Mrożka.
***
Paweł Głowacki/mc