Ruiny Mapy

Ostatnia aktualizacja: 10.03.2017 18:26
Być może w tej samej chwili, lecz zupełnie gdzie indziej, w teatrze normalnym, ludzie klaszczą, gdyż wyreżyserowana przez Cotarda „Śmierci komiwojażera” rozjaśniła im ich ciemności? 
(zdj. ilustracyjne)
(zdj. ilustracyjne)Foto: Matthew Woitunski/CC BY 3.0/Wikimedia Commons

Tych kilka następnych stron czerpie swą siłę z faktu, że historia ta jest całkowicie prawdziwa, sam ją wymyśliłem od początku do końca.
Boris Vian „Piana złudzeń”

Uwierzył, że odwieczny błąd nie jest błędem. Uwierzył, że do prawdy o swoim niepojętym losie dojdzie w sztuce swojej - używając wyłącznie twardej prawdy, wprost z życia wziętej, nie zmyśleń, zwłaszcza cudzych zmyśleń. Biedny Cotard... Kiedy zaczęło się nieuchronne fiasko tej jego błędnej, obłędnej koncepcji sztuki kalkującej realność bezlitośnie? Która chwila była początkiem finałowych, monstrualnych ruin? Wybity wodą pod ciśnieniem kurek do krwi rozcina o poranku jego czoło w łazience. Wtedy? Dziwna narośl pojawia się na jego łydkach, na szyi. Wtedy? Zaczyna źle widzieć, wyczuwa w sobie obecność czegoś obcego, czarnego, na ekranie telewizora znienacka dostrzega swą postać w kretyńskiej reklamie, wobec kolosalnego sukcesu swego spektaklu najnowszego - znajduje siebie zupełnie obojętnym. W którymś z tych momentów? Po sukcesie, w drodze do domu, żona jego, Adele, czyni mu zarzut, iż wciąż robi cudze opowieści, jedynie obce zmyślenia ucieleśnia na scenie, a nie opowiada siebie, więc właściwie co, jaką wartość po sobie zostawi światu. Może wtedy? A może w bezbłędność odwiecznego błędu estetycznego uwierzył fatalnie, gdy zapytał Adele: „Czy jestem rozczarowujący?”, i usłyszał jak ponad dawno wystygłą miłością Adele pociesza go od zawsze poręczną i od zawsze tak samo papierową mocą liczby mnogiej: „W ostatecznym rachunku wszyscy są rozczarowujący”? Biedny Cotard, błędny teatralny reżyser Caden Cotard, odwrotny Don Kichot. Odwrotny, gdyż długi chudzielec Cervantesa, uwierzywszy, że odwieczny błąd naiwnego pomieszania światów nie jest błędem, wprowadził bajkowe fikcje rycerskie w swoje realne życie, Cotard zaś, mały, człapiący, otyły artysta, wcisnął swoje realne życie w sztukę, wcisnął je bez reszty. W 2008 roku przeoczyłem ciemny los Cadena Cotarda.

W 2008 – jak lata wcześniej, a i potem tak samo – z w sumie niewytłumaczalnym uporem do teatrów chodziłem, choć przecież z grubsza wiedziałem, co zobaczę. Wiedziałem, że spotkam na scenie kawałek prawdziwego życia. Królowała już wtedy w teatrach poetyka kalkowania przeróżnych prawdek społecznych, mniejszych lub większych, poetyka kalkowania publicznych problemów w skali bez mała 1 : 1. Zmieniło się coś do dzisiaj? Strach pytać. Chodziłem więc do teatrów, by zobaczyć to, co widziałem na ulicy, gdy szedłem do teatru. Uczęszczałem na seanse dzielnego małpowania i przez to umknął mi film Charliego Kaufmana „Synekdocha, Nowy Jork” – jedna z najdotkliwszych opowieści o istocie teatru. Dopiero dziś go oglądam. Dopiero dziś widzę biednego, błędnego Cotarda, jego bezlitośnie czysto przez Philipa Seymoura Hoffmana graną, wolno puchnącą bezradność (o, ironio – w jakiejś inscenizacji opowieści Cervantesa Hoffman, taki Hoffman, byłby cudownym Sancho Pansą, otyłym chłopskim rozumem, mocno trzymającym się racjonalności), i widzę narastającą wokół biednego Cotarda ruinę jego totalnej sztuki prawdy... Przy tym, przy tej oczywistości trzeba się zatrzymać.

Labiryntowa wyobraźnia Kaufmana godna jest wnętrza głowy Jorge Luisa Borgesa. Już choćby w sławetnym filmie „Być jak John Malkovich”, do którego Kaufman stworzył scenariusz, widać hipnotyczne pulsowanie, pomieszanie fikcji z realnością, snu z jawą, ludzi z widmami. Widać cyrkowe igranie z każdą formą uspokajającej pewności. Teraz trzeba poprzestać na oczywistościach, gdyż labirynt „Synekdochy...” jest o wiele potężniejszy, każdy jego zakręt woła o opowieść, esej, impresję. Zostawiam to. Teraz niech wystarczy samo trywialne streszczenie.

Oto Cotard wyreżyserował „Śmierć komiwojażera”, dostał za dzieło to nagrodę, pieniądze gigantyczne. I Cotard nagle uwierzył, iż stary jak świat i sztuka błąd identyczności nie jest błędem. Wynajmuje w Nowym Jorku monstrualną, starą halę fabryczną. Zatrudnia aktorów i zaczyna z nimi tworzyć spektakl, który ma być jego prawdziwym życiem, dziełem z istnieniem Cotarda identycznym w każdym milimetrze, każdym ziarnie, geście, słowie, ciszy. I zaczyna! W hali powstaje – Nowy Jork, Manhattan cały, lustrzane odbicie oryginału. Nad wieżowcami kalkującymi prawdziwe wieżowce latają samoloty bliźniaczo podobne do samolotów realnych. Powtarzane są korytarze, windy, mieszkania, ulice, okna. Na wręczanych aktorom fiszkach Cotard powtarza słowa Cotarda. Twarze aktorów do złudzenia przypominają twarze z życia Cotarda wzięte. Powstają idealne, ścisłe echa rozpaczy Cotarda, jego radości, fiask, lęków, miłości, rezygnacji. Słowem – echa wszystkiego. Prawda cała ukazana przez użycie prawdy całej. Wszystko przez wszystko. Synekdocha to gatunek metafory, gdzie część zastępuje całość albo całość - część. „Od takich modłów bieleje włos”, powiada poeta. Nie chodzi o włosek jeden, a o głowę całą. Synekdochę Cotard doprowadził w sztuce swojej do krawędzi, wtłoczył ją w absurd. W dziele jego synekdocha stała się synekdochą zwyrodniałą. Biedny, błędny Cotard całość zastąpił - całością. Tak skończyła się metafora, poezja, sztuka. Tak zaczęła się sceniczna monstrualność w istocie bez końca, to znaczy – bez szans na premierę, bo jeśli kalkujemy wszystko, to i próby należy kalkować w nieskończoność. Tak zaczęło się zamieranie lustrzanego odbicia, obracanie się totalnego odtworzenia, tej trójwymiarowej mapy życia, mapy w skali 1 : 1 – w ruinę nieuchronną. Mapa w skali 1 : 1... Od tej potworności nie może się nie zakręcić w głowie. Bo czyż dzieło takie, idealnie pokrywające świat, nie musiałoby zawierać powtórzenia samego siebie? A to drugie powtórzenie – trzeciego powtórzenia, trzecie – czwartego, i tak dalej? Jak daleko? Gdzie finał klonowania? Gdzie i kiedy?

W epilogu „Synekdochy...” Kaufmana przypominają się słowa, które bez ustanku przypominają się od lat w teatrach nadwiślańskich. Z „Powszechnej historii nikczemności” Borgesa wciąż powracają te oto zdania o nieuchronnie skazanej na gnicie i wysychanie poetyce niepoczytalnego małpowania rzeczywistości.

„W owym Cesarstwie Sztuka Kartografii osiągnęła taką Doskonałość, że Mapa jednej tylko Prowincji zajmowała całe Miasto, a Mapa Cesarstwa całą Prowincję. Z czasem te Niezmierne Mapy okazały się już niezadowalające i Kolegia Kartografów sporządziły Mapę Cesarstwa, która posiadała Rozmiary Cesarstwa i pokrywała się z nim w każdym Punkcie. Mniej Oddane Studiom Kartografii Następne Pokolenia doszły do wniosku, że ta obszerna Mapa jest Nieużyteczna i nie bez Bezbożności oddały ją na Pastwę Słońca i Zim. Na Pustyniach Zachodu zachowały się rozczłonkowane Ruiny Mapy, zamieszkałe przez Zwierzęta i przez Żebraków; w całym Kraju nie ma innej pozostałości po Dyscyplinach Geograficznych”.

W ostatnich taktach „Synekdochy...” nie ma już nawet jednego psa ani jednego żebraka. Zanim znieruchomieje jak błędny rycerz w epilogu opowieści Cervantesa, jak błędny rycerz zupełnie niczego nie dowiedziawszy się o ciemnym losie - człapie siwy, biedny Cotard przez ruiny swego monstrualnego seansu, swego teatru bez teatru, swego życia bez sensu, bo życia mozolnie na ogromnej scenie dzierganego z prawdy litej, wyzutego z metafor. Patrzy na kruszejące tekturowe ściany, omija dziury w jezdni z desek i zwłoki aktorów, realne lub udawane, to bez znaczenia, aktorów, którzy nie przetrzymali ani trwających dziesiątki lat prób, będących próbami prób, będących próbami prób, będących próbami..., ani oczywistego braku nadziei na premierę. Dym sunie pod niebo sklecone z falistej blachy, już bez słońca reflektora punktowego. Strzępy papierów na chodnikach z paździerza maźniętego mysią farbą. Za uchylonymi oknami bez szyb - pokoje bez ścian. Łuszczące się litery nad spękanymi bramami hoteli i sklepów. Gnijąca identyczność, monstrualna i szczera - za nim, przed nim, nad nim, pod nim, po prawej i lewej. Idzie. Jeszcze kilka kroków. Jeszcze trzy, dwa. Tylko jeden jeszcze. Już? Już.

Być może w tej samej chwili, lecz zupełnie gdzie indziej, w teatrze normalnym, ludzie klaszczą, gdyż wyreżyserowana przez Cotarda „Śmierci komiwojażera” rozjaśniła im ich ciemności? Niechybnie tak. Zrozumieli. Zobaczyli bowiem historię prawdziwą całkowicie. Prawdziwą, gdyż dramaturg Arthur Miller wymyślił ją od początku do końca.

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: reżyser felieton
Czytaj także

Pora deszczu

Ostatnia aktualizacja: 03.02.2017 15:39
I to już wszystko, prawie cała opowieść Sofoklesa. Pachnie liśćmi pod drzewem jesienią. Zgodą na koniec, łagodnym pożegnaniem, utratą. Na scenie teatru Herodesa Attykusa nie czuć zapachu kruszejących liści. Koniec seansu. Herbert jedzie dalej, do Sunion.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Niedźwiedź, termit, pająk

Ostatnia aktualizacja: 10.02.2017 16:44
Nagle pojął, że właśnie do tego ćwiczył się życie całe. Do bycia poza coraz bardziej sytym, coraz banalniejszym światem, byczejącym wokół pajęczej nory. Ze swymi słowami, swoją pamięcią, swoimi ciemnościami. I taki był. Doskonale samotny. I taki wciąż jest. Wystarczy kolejny raz włączyć płytę i znów zobaczyć.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Epoka krótkich gatek

Ostatnia aktualizacja: 16.02.2017 16:00
Wystarczy, że dyrektorzy Teatru Słowackiego – Krzysztof Głuchowski i Bartosz Szydłowski, przecież w artystycznym sensie prawni opiekunowie Rychcika, a nawet jakby chwilowa jego rodzina zastępcza – wystarczy, że wezmą przykład z mojej mamy, a zapanuje błogi, święty spokój.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Trochę małych znaczków

Ostatnia aktualizacja: 23.02.2017 18:00
Czy pożegnania w "Innym świecie" nie przypominają "Pierścieni Saturna" Sebalda, opowieści, która jest kroniką wędrowania przez opustoszałe krajobrazy, godzeniem się z utratą, zawsze nieuchronną, pożegnaniem ostatnim już, niespiesznym zasuwaniem wieka?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Zaproszenie do tańca

Ostatnia aktualizacja: 03.03.2017 15:30
Skończył się taniec, zamarł sen. Została tylko ta rzeźba – widok dwóch figur, które przed chwilą grały z sobą w prawdę i fałsz. Została nieruchoma czułość nie wiadomo czyja dla nie wiadomo kogo.
rozwiń zwiń