Postprodukcja, czyli to, co dzieje się po nakręceniu zdjęć do filmu, trwa wiele miesięcy. Przy efektach specjalnych, które są wówczas tworzone i udoskonalane, pracują dziesiątki osób... przynajmniej w USA. W Polsce z tym procesem bywa różnie.
– To są zupełnie inne proporcje – opowiada w Czwórce Wojciech Wawszczyk, wykładowca Wydziału Sztuki Nowych Mediów Polsko-Japońskiej Wyższej Szkoły Technik Komputerowych i specjalista od efektów specjalnych, który w USA pracował przy produkcji filmu "Ja, robot". – Przez osiem do dziesięciu miesięcy siedziało pod jednym dachem ponad 60 osób z całego świata. Przez 10 godzin dziennie zajmowaliśmy się wyłącznie jednym zadaniem. To są koszty, które w polskim kinie jeszcze długo nie będą osiągalne.
Zresztą wszystkie czynniki związane z efektami specjalnymi są w Hollywood bardzo długo analizowane. – Ponad 90 procent efektów specjalnych jest skrupulatnie zaplanowanych, zanim w ogóle rozpocznie się zdjęcia – opowiada Wawszczyk. – Potem wiadomo z góry, jaki będzie kąt patrzenia kamery, gdzie rozwiniemy greenscreeny, co będziemy duplikować i z której strony przyleci kosmita. To stanowi podstawę zbudżetowania filmu.
Praca speców od efektów specjalnych jest niewidoczna dla zwykłego widza. – Na planie zawsze musi być taka osoba – opowiada Wawszczyk. – Powinna stać za operatorem i trzymać go za rękę by nie zrobił czegoś, czego nie wkalkulowano w koszty.
Więcej na temat efektów specjalnych - m. in. o tym jakim cudem w filmie pojawiają się olbrzymie statki albo tuż obok głównego bohatera wybuchają bomb- dowiesz się, słuchając całej rozmowy z Wojciechem Wawszczykiem oraz materiału reporterskiego Kamila Jasieńskiego.
(kd)