Według Lecha Wałęsy, to właśnie na jego barki spadła odpowiedzialność za wejście do NATO i Unii Europejskiej, ponieważ generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu nie odpowiadały takie rozwiązania.
- Był taki czas, że musiałem, zostać prezydentem. Musiałem dobić komunizm i strącić generała – mówi w rozmowie z Edytą Poźniak.
Lech Wałęsa początkowo planował namówienie kogoś na objęcie urzędu prezydenta. Myślał o Tadeuszu Mazowieckim. Jednak w pierwszej turze wyborów w 1990 roku Mazowiecki odpadł.
- Wiedziałem, że nie mogę pozwolić, aby premierem został Czesław Kiszczak, i że muszę odsunąć od władzy generała Jaruzelskiego – wspomina w "Sygnałach dnia"
były prezydent.
W drugiej turze wyborów, 9 grudnia 1990 roku Lech Wałęsa uzyskał prawie 75% poparcia i został prezydentem. Był to - według niego - najtrudniejszy czas w życiu.
- Musiałem czuwać, ale i działać, musiałem pilnować kolegów, którzy ustawiali się przeciw mnie, to wszystko bardzo dużo mnie kosztowało – stwierdza Lech Wałęsa.
Jak się okazało argumenty Wałęsy były dobre w tamtym czasie, ale czy by się sprawdziły teraz, tego prezydent nie jest w stanie potwierdzić.
- Właściwie byłem samotnym graczem, sam negocjowałem, sam sprawdzałem, co jest do uzgodnienia i wymyślałem argumenty, nie takie książkowe, ale proste, chłopskie – podkreśla Lech Wałęsa. Wspomina okres prezydantury jako czas samotności.
- W tamtym czasie nie liczyła się rodzina, żona. Nic tylko Polska. Zapłaciem za to dużą cenę – podsumowuje.
Niedopilnowane, dzieci, które potrzebowały ojca, stracony czas, kiedy dorastały, to elementy które były prezydent poświęcił oddając się Polsce. Ale jak mówi, to ojczyzna była dla niego najważniejsza.
(ah)
Aby wysłuchać całej rozmowy, wystarczy kliknąć "Musiałem zostać prezydentem” w boksie "Posłuchaj” w ramce po prawej stronie.
"Sygnałów Dnia" można słuchać w dni powszednie od godz. 6:00.
*
Edyta Poźniak: Panie prezydencie, czy pan wspomina to, co wydarzyło się 20 lat temu?
Lech Wałęsa: W ogóle nie wspominam, nawet zapomniałem, muszę się przyznać szczerze, dlatego że ja byłem człowiekiem zawsze tu i teraz i jutro, a wczoraj mnie nie interesuje. Był taki czas, że musiałem zostać prezydentem, choć naprawdę nie chciałem, musiałem dobić komunizm, musiałem strącić generała, bo jemu przecież nie pasowało wyjście z Układu Warszawskiego, nie pasowało mu wejść do NATO i do Unii, więc musiałem tego dokonać przeciwko komunistom i moim kolegom niektórym. I dokonałem. A inaczej tego nie szło wykonać, tylko przez zostanie choćby na chwilę prezydentem.
E.P.: Kiedy zdecydował pan: zostanę prezydentem?
L.W.: Ja na razie chciałem kogoś namówić, ale namówić tak, żeby to nie wyglądało, że zrywamy Okrągły Stół, że jesteśmy niesłowni. Bałem się narażać nawet na uderzenie w nas po raz drugi stanem wojennym czy czymś podobnym. Więc musiałem to zrobić tak, żeby się nikt nie zorientował. Więc kiedy? Po Okrągłym Stole już zauważyłem, że te nasze porozumienie jest fatalne i będzie złe. I w którym momencie, jak to zrobić, żeby to poprawić? Ten kompromis był taki niski, ale inny nie mógł być, bo byliśmy za słabi na wyższy kompromis i to by się skończyło źle dla nas. I dlatego zaraz podpisując Okrągły Stół, już myślałem o tym, jak dokonać następnego kroku.
E.P.: A kogo pan jeszcze rozważał na tę prezydenturę?
L.W.: Znaczy wie pani, jak myślałem, że z „warszawką” wymyślimy coś dobrego. Prawdopodobnie myślałem o Mazowieckim, tylko że nie w takim wydaniu, że on stanie przeciwko mnie, że nie rozumie, że wyłamie się, no, nie w tej koncepcji. Ale nie udało się. I wiedziałem, że nie mogę pozwolić na premiera Kiszczaka, wiedziałem, że generała muszę strącić, natomiast jak, to już było mniej ważne. Potem się zorientowałem, że zaczynamy się nie rozumieć, więc mówię: to w takim razie muszę ja to zrobić jednak.
E.P.: I potem 9 grudnia, druga tura, 75% poparcia i jak pana znam, panie prezydencie, to znowu pan pomyślał, że znowu nadchodzą ciężkie czasy.
L.W.: Czym wyżej w mojej koncepcji, kiedy chcę coś zrobić. To czym wyżej w hierarchii, tym trudniej, tym gorzej, tym bardziej niewygodnie. Najtrudniejszy okres w moim życiu to prezydentura, bo musiałem czuwać, musiałem realizować, musiałem pilnować i jeszcze moi koledzy mi się ustawili przeciw, wielu z kolegów. To wszystko, no, strasznie mnie dużo kosztowało. A byłem samotnikiem, właściwie samo rozgrywałem tę partię. Ja musiałem rozbić Układ Warszawski, ja musiałem Polskę wprowadzić do NATO, do Unii i to zrobić tak, żeby to było bezboleśnie możliwie. Sam negocjowałem, sam wcześniej patrzyłem, co jest do załatwienia i sam wymyślałem argumenty. Nie takie książkowe, nie takie doradcze, tylko takie właśnie proste, chłopskie, od których wykręcić się po prostu nie da. No i jak się okazało, na tamten czas były dobre. Czy na ten czas byłyby dobre? Nie wiem, ale na tamten czas wszystko, co zaplanowane było, co mi zaplanowali nawet moi mądrzy doradcy, wszystko zostało załatwione na linii Jelcyn – Rosja – Polska.
E.P.: A w kraju? Jak tutaj w kraju ocenia pan to, co się udało?
L.W.: Pierwsza kadencja miała być właśnie taka otwieranie, zasygnalizowanie, nawiązanie porozumień ze wszystkimi nowymi państwami, wycofanie wojsk, a w drugiej kadencji to było trochę co innego – wyprowadzić Polskę i Rosję w dobre stosunki, jeśli chodzi o Polskę z kolei wewnątrz, to te 100 milionów chciałem dokończyć, prywatyzację, byłem uparty, bym nie darował, to miało inaczej się wszystko potoczyć, wejść do Unii, do NATO na naszych warunkach. A więc to miało być wszystko inaczej. No ale los chciał inaczej. Jak dzisiaj patrzę na to, to można było co najmniej z Rosją, z Jelcynem załatwić więcej, bo z Jelcynem byłem w stanie dużo więcej załatwić.
E.P.: Panie prezydencie, a ja chcę zapytać o taką osobistą ocenę tego, jak to się dla pana w życiu rodzinnie zmieniło, jak został pan prezydentem, musiał się pan przeprowadzić do Warszawy.
L.W.: Muszę z przykrością stwierdzić, że nie liczyła się rodzina, dzieci, żona, nic, tylko Polska i załatwianie spraw. I to z kolei to... zapłaciłem dużą cenę, bo dzieci niedopilnowane, dzieci potrzebowały ojca i wiele, wiele rzeczy tutaj trochę straciłem, straciłem dorastanie moich dzieci. Tak, więc tu mam duże straty, ale nie mogłem być trochę w ciąży. Musiałem naprawdę, jak chciałem to zrobić dobrze, to musiałem być całkowicie oddany sprawom. I takim byłem.
E.P.: Ma pan jeszcze przyjaciół politycznych z tamtego okresu?
L.W.: Znaczy wie pani, ja nie o przyjaźń grałem. Ja zawsze grałem cel, sprawy. Można się z tym nie zgadzać, mogły to być błędne założenia, złe pomysły, ale ja je realizowałem, w związku z tym przyjaciół też traktowałem tak, że „murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść”. I z tego tytułu mam do dziś wiele kłopotów, bo ja zostawiałem po drodze, nie pasują mi do koncepcji, no to dziękuję, do widzenia, czuj się odwołany. No to mnie kosztowało i kosztuje.
E.P.: A czy czuje się pan politykiem spełnionym?
L.W.: Ja jestem w ogóle spełnionym w koncepcji, którą sobie zakładałem od dzieciństwa, a więc rozbić komunizm, zniszczyć komunizm. I to wykonałem, wykonaliśmy, udało mi się, całkowicie spełniony, ale spełniony w tym burzeniu, natomiast nie myślałem wtedy o budowaniu. I dzisiaj mam pretensję do siebie, że za niski plan sobie założyłem, że nie założyłem budowania. Próbuję improwizować i próbuję teraz to poprawić, ale z pozycji tej jest dużo trudniej zbudować. Chciałbymm być ostatnim rewolucjonistą, będę miał emeryturę większą, a i pomników więcej. No, to są czasy intelektu, informacji, globalizacji, nie kamieni. Młodzież chcę przekonać, żeby walczyła metodami, które na dziś przystają, a nie mądra była, ale kamieni używała.
(J.M.)