Ślady przeszłości
Podróżnik Janusz Wolniewicz (1929-2006) opowiadał kiedyś w Polskim Radiu o wielkiej wędrówce, którą odbył wraz z Janem Wojciechowskim (1925-2007), Polakiem żyjącym w Australii. Mężczyźni przejechali toyotą z napędem na cztery koła cały kontynent - zaczęli w Melbourne, by po 16 tysiącach kilometrów zakończyć podróż w Darwin.
Tam, "według klasycznej recepty włóczęgowskiej" otworzyli miejscową książkę telefoniczną, by poszukać rodaków. Australijska Polonia składała się wówczas z około stu tysięcy osób, więc niemal wszędzie można było spotkać Polaków. Nie inaczej było w Darwin - w książce znalazło się nazwisko "Leszek Powierza". Był to jednak wyjątkowy przedstawiciel emigracji.
11:52 Janusz Wolniewicz spotkanie z Polonią 1978.mp3 Janusz Wolniewicz o swoich spotkaniach z członkami australijskiej Polonii (PR, 1978)
– Leszek Powierza należał do owej partii dzieci, które w czasie II wojny światowej zostały zaproszone przez rząd Nowej Zelandii. Tam przetrwały resztę wojny, otrzymały wykształcenie i w ten sposób dały początek znakomicie prosperującej kolonii polskiej – mówił Janusz Wolniewicz w 1978 roku. – Dzisiaj to ludzie czterdziesto- i pięćdziesięcioletni, odgrywający dużą rolę w życiu Nowej Zelandii oraz Australii, zwłaszcza w Sydney czy w Melbourne – dodał.
W innej audycji Joanna Darmos z ambasady Nowej Zelandii w Warszawie zauważyła, że według nowozelandzkiego spisu ludności z 2013 roku "około 6 tysięcy osób zadeklarowało, że przynajmniej w części są pochodzenia polskiego". – Jest to więc dosyć duża społeczność jak na ogół społeczeństwa Nowej Zelandii. Jej trzon stanowią członkowie i potomkowie grupy 733 polskich sierot, które dotarły do Nowej Zelandii w 1944 roku, osiedliły się w obozie przejściowym, gdzie pielęgnowano polskie tradycje. I to w tej chwili stanowi o silnej pozycji nowozelandzkiej Polonii – opowiadała.
76:55 nowa zelandia 2015 Panek Kędziorek .mp3 O Nowej Zelandii w audycji Bartosza Panka i Piotra Kędziorka mówią podróżnik Witold Muchowski, Joanna Darmos z ambasady Nowej Zelandii w Warszawie i nowozelandzki pisarz Dylan Horrocks (PR, 2015)
***
Zobacz serwis specjalny poświęcony zbrodni katyńskiej:
***
Odyseja
Historia polskich dzieci, które jesienią 1944 roku znalazły się w Nowej Zelandii, sięga 17 września 1939 roku, gdy ZSRR, realizując postanowienia paktu Ribbentrop-Mołotow, napadł od wschodu na Rzeczpospolitą Polską. Konsekwencjami agresji były m.in. zbrodnia katyńska oraz kilka fal wywózek ludności z ziem zajętych przez Sowietów w 1940 roku. Setki tysięcy osób - często całe polskie rodziny, w tym bliscy pomordowanych oficerów - przetransportowano na Sybir. Nie był to jednak koniec ich tułaczki.
Po ataku Niemiec na ZSRR w 1941 roku, Sowieci, chcąc pozyskać sojuszników, w ramach układu Sikorski-Majski zgodzili się na sformowanie tzw. armii Andersa, a następnie (po zmniejszeniu racji żywnościowych) na ewakuację z ziem radzieckich dużej części polskich żołnierzy i cywili wywiezionych w poprzednim roku.
W rzeszy kilkudziesięciu tysięcy uciekinierów było wiele dziewczynek i chłopców w różnym wieku (w sumie prawie 14 tysięcy), a wśród nich niemało sierot, półsierot lub dzieci tymczasowo rozłączonych z rodziną, o której nie było żadnej wiadomości. Dla znacznej części najmłodszych ofiar sowieckiego terroru ten kilkuletni koszmar wiązał się nie tylko z nabytymi chorobami somatycznymi, lecz także z psychiczną traumą na resztę życia. Wiele dzieci zmarło, nie tylko na Syberii, lecz także podczas drogi i podczas kolejnych przystanków długiej wojennej poniewierki.
W 1942 roku z republik ZSRR polscy uchodźcy wydostali się najpierw do Iranu, a po kilku lub kilkunastu miesiącach udali się dalej - m.in. do Libanu i Palestyny oraz kilku krajów środkowej, wschodniej i południowej Afryki. Część odpłynęła do Meksyku. Pięć i pół tysiąca polskich sierot przyjął w Indiach słynny maharadża Digvijaysinhji.
Dzieci, które trafiły do Nowej Zelandii, po wyjściu z ZSRR zamieszkały w perskim Isfahanie w środkowym Iranie, na południe od Teheranu. Tylko najwięksi szczęśliwcy przybyli tu z obojgiem rodziców. Anna Załuska (z domu Bednarska) opowiadała w Polskim Radiu, że jej ojciec nie przetrwał trudów podróży z Syberii do Iranu. Zmarł w drodze w listopadzie 1942 roku.
– Po śmierci tatusia w tydzień pojechaliśmy do Isfahanu – wspominała. – Pierwsze dni w Isfahanie też nie były łatwe. Z jedzeniem nadal było ciężko. Ale ważne, że już można było się uczyć. Trafiłam nareszcie do upragnionego gimnazjum. Poznałam wiele wspaniałych ludzi, dziewcząt, nauczycieli, którzy z wielkim trudem i wysiłkiem nas uczyli. Nie było podręczników, nie było zeszytów, wszystkiego trzeba było się uczyć na pamięć. Dla najmłodszych dzieci sami robiliśmy książki – mówiła.
14:26 tułacze dzieci___odcinek 4_ anna załuska___7110_95_ii_tr_0-0_06287398[00].mp3 Anna Załuska o wojennej tułaczce swojej rodziny - od wywózki przez Sowietów po przybycie do Nowej Zelandii (PR, 1995)
Mimo pomocy organizacji międzynarodowych, środowisk polskiej emigracji, rządu Iranu oraz perskich arystokratów dla wszystkich było jasne, że pobyt najmłodszych Polaków w Iranie to sytuacja tymczasowa. Nie było pewności, jak długo będzie trwało wsparcie finansowe. Cieniem na życiu tułaczy kładła się wysoka śmiertelność wśród małoletnich. Mimo dobrej opieki lekarskiej małe organizmy zniszczone długotrwałym syberyjskim głodem po prostu się poddawały.
Latem 1943 roku losem dzieci sybiraków przebywających w obozach uchodźczych w Iranie zainteresowała się hrabina Maria Wodzicka (1901-1968), działaczka społeczna i żona Kazimierza Wodzickiego (1900-1987), który w latach 1941-1945 pełnił funkcję konsula generalnego rządu RP na uchodźstwie w nowozelandzkim Wellington.
Wodzicka opowiedziała o polskich sierotach swojej przyjaciółce Janet Fraser (1883-1945), działaczce społecznej, żonie premiera Nowej Zelandii Petera Frasera (1884-1950), i przedstawiła jej pomysł przyjęcia pewnej liczby tych dzieci w ich kraju. Sprawa przez kilka miesięcy była omawiana w łonie nowozelandzkiego rządu. Wreszcie w ostatnich dniach grudnia 1943 roku Peter Fraser wystosował oficjalne zaproszenie dla "500 lub 700 osób, włącznie z opiekunami lub takiej ilości osób, która odpowiada Rządowi Polskiemu". W liście do Wodzickiego pisał:
"Naszą myślą przewodnią jest chęć, żeby w liczbie osób przyjętych było jak najwięcej dzieci sierot. Rozumiemy konieczność włączenia niezbędnych opiekunów, zatem jesteśmy przygotowani do przyjęcia określonej ilości matek z dziećmi.
Rząd nowozelandzki dokona wszelkich przygotowań, związanych z zaopatrzeniem obozu i dostarczy niezbędne środki, takie jak: łóżka, pościel, umeblowanie, zaopatrzenie kuchenne itp. Rząd nowozelandzki przejmie odpowiedzialność za utrzymanie obozu, remonty, wyżywienie i ubiór dzieci, na warunkach ustalonych po porozumieniu z Rządem Polskim" (cyt. za "Dwie ojczyzny. Polskie dzieci w Nowej Zelandii. Tułacze wspomnienia").
Minęło jednak kolejne dziesięć miesięcy, nim słowo premiera stało się ciałem.
***
Zobacz serwis specjalny poświęcony Armii Andersa:
***
Droga do Pahiatua
"Wiadomość o zaproszeniu przez rząd Nowej Zelandii grupy dzieci polskich wraz z opiekunami i ich wyjeździe do tamtego kraju krążyła długo, chyba z rok. Niektórzy przestali już nawet w to wierzyć" – wspominała po latach Dioniza Choroś (z domu Gradzik), której świadectwo cytowane jest w książce "Dwie ojczyzny".
W tym czasie przełożeni ośrodków dla uchodźców tworzyli listy dzieci przeznaczonych do wyjazdu, starając się nie rozdzielać rodzeństwa, a także kompletowali korpus opiekunów, którzy wraz z małoletnimi udadzą się do Nowej Zelandii. – Było nas 733 dzieci, przeważnie sierot lub półsierot, i 102 osoby personelu. Wszyscy bardzo dobrze się zorganizowali. Przewieźliśmy w ten sposób całą bibliotekę – wspominała w Polskim Radiu Anna Załuska.
Z Isfahanu dzieci wraz z opiekunami wyruszyły pod koniec września 1944 roku. Podróż na antypody w swojej książce "Droga i pamięć" opisała Krystyna Tomaszyk (z domu Skwarko, 1932-2020), która jako jedna z nielicznych wyjechała z obojgiem rodziców: "w końcu 733 dzieci i 100 osób personelu ładuje się na ciężarówki. Znowu jedziemy przez pustynne okolice".
Ciężarówkami jechały jednak tylko starsze dzieci, młodsze miały zapewnione większą wygodę. – Z Isfahanu jechaliśmy najpierw autobusem, potem pociągiem, przez wiele, wiele tuneli. Liczyłam je, w końcu już było ich ze sto, więc przestałam liczyć. Tak dotarliśmy do Ahvazy – opowiadała Anna Załuska.
Krystyna Tomaszyk pisze: "w Ahvazie Polska Delegatura daje nam wizy na wjazd do Nowej Zelandii. Brytyjski okręt handlowy transportuje nas do Bombaju. Miasto widzimy tylko z wysokości pokładu okrętu (...)"
W porcie bombajskim uchodźcy przesiedli się na wojskowy transportowiec płynący do Australii i Nowej Zelandii. "Mama wskazuje ręką nazwę wymalowaną dużymi literami na burcie okrętu. – To jest amerykański okręt – tłumaczy Mama - nazywa się Captain Randal. Jest na nim 3000 australijskich i nowozelandzkich żołnierzy, którzy wracają do swoich domów i rodzin po stoczeniu walk na Bliskim Wschodzie i w Europie" – czytamy w "Drodze i pamięci" (faktyczna nazwa statku to USS General George M. Randall).
– Ponieważ Nowozelandczycy wiedzieli, że do nich płyniemy, bardzo się zaprzyjaźnili z dziećmi i było bardzo, bardzo sympatycznie – wspominała Anna Załuska. – Marynarze dawali nam czekoladę, troszczyli się o nas, organizowali nam różne gry i zabawy. Trzeba było przecież jakoś ten czas spędzić, bo podróż trwała pięć tygodni – dodała.
Radosne chwile przyćmiewały od czasu do czasu odgłosy odległych wybuchów i syren alarmowych. Przypominały one pasażerom transportowca, że wojna jeszcze się nie skończyła. "Dwa amerykańskie torpedowce towarzyszą nam całą drogę z Bombaju na południe. Dla bezpieczeństwa nas wszystkich, załoga okrętu przeprowadza ćwiczenia przeciwlotnicze" – pisze Krystyna Tomaszyk.
Na szczęście USS General George M. Randall bezpiecznie dowiózł wszystkich do wybrzeży Nowej Zelandii. 31 października 1944 roku wieczorem okręt stanął na redzie w porcie Wellington, stolicy Nowej Zelandii. Było już późno, więc zejście na ląd odłożono na kolejny dzień. Było to zapewne związane z szykowaną przez władze uroczystością powitalną. Kraj witał przecież nie tylko małych uchodźców, lecz przede wszystkim swoich żołnierzy powracających z europejskich frontów wojny światowej.
1 listopada pasażerów transportowca powitał osobiście premier Peter Fraser. Towarzyszyła mu hrabina Wodzicka. Janet Fraser była nieobecna, złożona poważną chorobą, która zabiła ją kilka miesięcy później.
"Po wejściu na pokład premiera Petera Frasera, po serdecznym powitaniu, pstrykaniu aparatów, wywiadach z prasą, po otrzymaniu paczuszek słodyczy, wsiedliśmy do czekających obok pociągów i ruszyliśmy w ostatnią część naszej długiej podróży" – wspomina Dioniza Choroś w "Dwóch ojczyznach".
"Jedziemy pociągiem" – relacjonuje Krystyna Tomaszyk w "Drodze i pamięci". – "Liczne grupy dorosłych i szkolnych dzieci żegnają nas na stacji kolejowej w Wellingtonie. Wszyscy uśmiechają się. Wszyscy machają polskimi i nowozelandzkimi flagami. Panie w wojskowych mundurach dają nam buteleczki z mlekiem, cukierki i lody".
Dzieci były zaskoczone ciepły przyjęciem. Pociąg co chwilę zatrzymywał się, a na stacjach witały Polaków kolejne delegacje Nowozelandczyków. Podróż zakończyła się w Pahiatua, miasteczku w południowo-wschodniej części Wyspy Północnej. Z dworca dzieci wraz z opiekunami pojechały wojskowymi ciężarówkami dwa kilometry na południe od miasta, gdzie w byłym obozie dla internowanych utworzono Polish Children’s Camp (Obóz Polskich Dzieci). To był ostateczny cel trwającej ponad miesiąc drogi z Isfahanu.
Inwestycja
"Tu stworzono nam Małą Polskę, ze szkołą, kościołem, opieką lekarską, polskim harcerstwem, wszystko obstawione polskim personelem, który z nami przyjechał. Obok naszych polskich, mieliśmy też tutejszych nauczycieli, którzy uczyli nas języka angielskiego" – wspominała Dioniza Choroś.
– Baraki były przewiewne, ale było w nich ciepło, gdyż nie było tam ostrych zim. Było tylko trochę mokro czasami, jak deszcze padały. Klimat jednak był umiarkowany – opowiadała Anna Załuska. – Każde dziecko miało swoje łóżeczko, swój koc. W jadalni było bardzo smaczne jedzenie. Pytano nas nawet, jaki chleb wolimy: biały czy ciemny? Najpierw chcieliśmy biały chleb, ale jak nam się sprzykrzył, woleliśmy ciemny. W ogóle była dobra opieka i dzieci uczyły się, co było najważniejsze – mówiła.
Pierwotnie zaproszenie premiera Frasera zakładało, że po zakończeniu działań wojennych polskie dzieci opuszczą Pahiatua i powrócą do ojczyzny. Gdy jednak okazało się, że Polska została wepchnięta w radziecką strefę wpływów, nastawienie Nowozelandczyków zmieniło się, tym bardziej, że tylko kilkadziesiąt osób zdecydowało się wyjechać z antypodów. W tej liczbie były dzieci, na które w Polsce czekali rodzice. Większość uchodźców pozostała na wyspach.
Niestety dla władz Nowej Zelandii oznaczało to zamknięcie obozu w Pahiatua, a co za tym idzie - także rozwiązanie polskich szkół. Polskie dzieci i młodzież zamierzano naturalizować i od tej chwili edukować wyłącznie w szkołach anglojęzycznych. Swego czasu było to nawet przedmiotem pewnych napięć dyplomatycznych między nowozelandzkim rządem a przedstawicielami rządu RP na uchodźstwie. Ostatecznie jednak Polacy uznali racje Petera Frasera.
W 2018 roku, przy okazji wizyty prezydenta Polski Andrzeja Dudy w Nowej Zelandii, racje te streścił mieszkający tam działacz polonijny Jan Roy-Wojciechowski (ur. 1933):
– Przez te 75 lat zostaliśmy ważnymi członkami wspólnoty nowozelandzkiej. To był taki eksperyment: sprowadzić te małe dzieci do Nowej Zelandii, a faktycznie to była inwestycja nowozelandzka w nowych emigrantów – powiedział.
Polscy emigranci nie zapomnieli jednak o swych korzeniach. Choć wskutek upływającego czasu społeczność "dzieci z Pahiatua" kurczy się z roku na rok, ci, którzy pozostali, pielęgnują polskie tradycje, uczą języka polskiego swoje dzieci i wnuki, a także nadal spotykają się na początku listopada, by świętować rocznicę swego ocalenia. Dla wielu z nich Nowa Zelandia stała się drugą ojczyzną, ale ta pierwsza wciąż jest w nich bardzo żywa.
03:45 polska_5_ wizyta prezydenta rp w australii i nowej zelandii ___v2018013286_tr_0-0_0628f8b6[00].mp3 Relacja z wizyty Andrzeja Dudy w Australii i Nowej Zelandii. Oprócz prezydenta mówią Jan Roy-Wojciechowski, Nowozelandczyk z Polski, oraz premier Nowej Zelandii Jacinda Ardern (PR, 2018)
***
Bibliografia:
- Krystyna Tomaszyk, "Droga i pamięć. Przez Syberię na antypody", Warszawa 2009
- "Dwie ojczyzny. Polskie dzieci w Nowej Zelandii. Tułacze wspomnienia", zbiór pod redkacją Stanisława Manterysa, tłum. Stanisław Manterys, Stefania Zawada, Anna Szatkowska, Polska 2016 (tytuł oryginalny: "New Zealand’s First Refugees. Pahiatua’s Polish Children")
***
Michał Czyżewski