„Moja rzeczywistość najniższej rangi – wyznał Tadeusz Kantor – jest zrobiona ze szlachetnej materii: mogę pokazywać postrzępione i zakurzone stroje, ale zdarza się, że nad jedną dziurą pracuję przez kilka dni”. I jeszcze: „Piękno pozostaje pięknem”. Szukając istoty sztuki Kantora, Jerzy Madeyski też prawił o pięknie, o pewnym niepodrabialnym typie piękna, o urodzie, o elegancji widoków, tworzonej z jasnej, na ogół biało-błękitnej gamy barwnej, o zawrotnej harmonii sił, działających między detalami obrazu.
„Rzeczywistość” więc, „Materia”, „Piękno”, „Elegancja”, „Gama”, jeszcze „Harmonia”. Nie małe słowa. Słowa mocne, słowa-podsumowania, słowa kończące opowieść, słowa zamykające księgę, słowa-finały, słowa-zaklęcia, w których skrapla się nie wiadomo jak wiele przeszłości i do których, zdawać by się mogło, nic już dodać nie sposób, nic prócz ciszy. Wielkie słowa-ostatnie kropki. Tak. Lecz na ich dnie jednak ta dziura banalna i nie do ominięcia, ten detal dziury, błahostka, pozornie bez znaczenia, i nieogarniona liczba podobnych błahostek, każda pożerająca kilka dni mordęgi nad nią, a wszystko po to, by słowa wielkie, co ku pamięci wybrzmią kiedyś, nie były martwe. Albo inaczej: by błahostki uwierały na wieki wieków i tak przypominały, że bez opowiadania o nich właśnie - mowa o przeszłości jest jak papier zżółkły. Fundamentalne błahostki. Dziura. Dziura bądź nitka w środku guzika, krzywo do czarnego chałatu rabina przyszytego, o co na próbie cricotage’u „Gdzie są niegdysiejsze śniegi” Kantor rozpętał ongiś aferę babilońską, w finale ogłaszając koniec świata oraz to, że wszystko ma od tej chwili - głęboko w dupie. Biedna nitka, albo nitka inna, zupełnie inna, ze środka zupełnie innej pamięci, nitka bez której nie byłoby pamięci mocnej, pamięci sensualnej.
Vladimir Nabokov... Tak, znów on. Nic nie poradzę. Coraz częściej i mocniej Kantor zlepia się z Nabokova biografią „Tamte brzegi” – z zawrotnym pchlim targiem pamięci, z migotaniem stu tysięcy detali, o których nikt by nie pomyślał, że mogą mieć aż takie znaczenie i aż tyle ważyć. Nie ma tu niczego, czego pestką nie byłaby błahostka, gest jakiś, słowo, rzecz, najwyżej jedno zdanie, zamglona scena jakaś, jakiś mały zapach, smak, kolor, kształt. Nawet nostalgia nie jest kwestią Goryczy Wielkiej Utraty – słów pisanych z dużej litery, litery spiżowej. Owszem, gdy nastawała w Rosji epoka społecznej równości – Nabokovowie stracili wszystko, jak na pstryknięcie. Wyborny pałac w Sankt Petersburgu, rzeczy doskonałe, letnisko, przyjaciół, znajomych, ojczyznę, życie po prostu. Jakby tej nagłej pustki mało było – w politycznym zamachu ojciec Nabokova życie stracił wcale nie w przenośni. Nic poza blaknącymi w głowie starymi krajobrazami nie zostało tym, co ocaleli, lecz później, grubo później pod piórem Nabokova nostalgia nie była kwestią Wielkich Kategorii, a małej, czarnej nitki na czwartym palcu prawej dłoni jego matki, niespiesznie żującej utratę w lichym pokoju gdzieś z boku czeskiej Pragi...
Jest wtorek. Na dużym ekranie teatralnej sali nowej Cricoteki oglądam niewielki dokument Krzysztofa Miklaszewskiego „tadeusz.kantor@europa.pl”, wyświetlany w ramach 55 Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Oto w dniu, kiedy Kantor pokazywał w kościele w Wielopolu Skrzyńskim swoje „Wielopole, Wielopole”, wiekowa babina mówi do kamery: „Grzeczny był chłopczyk, pamiętam, bardzo grzeczny. I mamusię pamiętam, i tatusia, i ciotkę, nawet babcię. Pamiętam, pamiętam...” Nic nie poradzę – wraca tamta praska nitka. Nie wiem, dlaczego, lecz powraca. I czekam, aż ktoś z błahostki twarzy babiny, z ciepłej biedy jej błahych słówek dziergać zacznie opowieść dużą, całą, bolesną. Ale nikt nie zaczyna. Miklaszewski opuszcza starą twarz, porzuca strzępy starej pamięci. Błyska kolejnym detalem.
Taka to jest pięćdziesięciominutowa impresja Miklaszewskiego. Smakowity filmowy pchli targ. Echo „Pieska przydrożnego” Miłosza, zbioru szkiców, sugestii, smaków, zostawionych potomnym, co by je, jeśli zechcą, rozwinęli w swoje opowieści pełne, opowieści idące do samego końca. Więc u Miklaszewskiego – migotanie detali słów, detali wspomnień, detali twarzy pamiętnikarzy wielojęzycznych bądź detali gestów i mimiki samego Kantora. Migotanie wiórków anegdot, portretujących legendarne Kantora napady szaleństwa, a obok dudnienie aforystycznie mikrych analiz sztuki Kantora, czynionych przez znawców najpotężniejszych i ze świata całego. Migotanie krajobrazów, co się układają w podobiznę drogi, w równię pochyłą, po której Kantor szedł zawsze w górę. Migotanie jego wielkości i migotanie jego małości. Migotanie smutku przyjaciół i postaci prawie obcych. Wreszcie migotanie strzępów teatralnych dzieł Kantora, prawie wszystkich. Słowem, niczym w kalejdoskopie jakimś, w zdyszanym fotoplastykonie – nęcące do snucia opowieści migotanie stu, może dwustu błahostek, które błahostkami były naprawdę, i tych, które zgrywały się na bycie znakami fundamentalnymi, wiekopomnymi. Sto, może dwieście małych nitek, nagle przez Miklaszewskiego rozświetlanych i równie nagle porzucanych. Choćby ten stary okruch w głowie Franco Laery, okruch o Kantorze na dwie minuty przed mediolańską prapremierą „Wielopola, Wielopola”, okruch, w którym Kantor jest rozdygotany. On, już wtedy geniusz teatru! – cały jest stresem, kolosalną sztubacką niepewnością, czy to dzieło warte coś, czy ma znaczenie, czy obroni się, słowem, jest niczym ten przy tablicy grzeczny chłopiec z pamięci wiekowej babiny, który nie wie, czy zdoła odpowiedzieć. Przywołuje Laera okruch i kończy: „Zrozumiałem wtedy, że sztuka jest strachem”. I znów zabrzęczały „Tamte brzegi” - frazy o samotności trupów. „Kiedy śnią mi się umarli, są zawsze milczący, zafrasowani, niejasno czymś przygnębieni. Siedzą z boczku chmurnie spuściwszy oczy, jak gdyby śmierć była ciemną plamą, wstydliwą rodzinną tajemnicą”.
Na kilku stronach przed słowami o umarłych Nabokov wraca do swych niewielu wizyt u matki niespiesznie żującej utratę. Nie, nie ma na tych kartkach śladu Wielkiej Nostalgii, jest dojmujący zlepek błahostek. Nędza klitki z boku Pragi. Portrety brązowych jamników, które matka wielbiła przez życie całe, nade wszystko portret ostatniego, starego lecz wciąż skorego do gniewu Boksa Drugiego, na spacerach szarymi zimowymi ulicami Pragi zawsze z dala za swą zamyśloną panią wolno człapiącego w drucianym kagańcu i łatanym paltociku. Są wreszcie te litery ciemne, czyste i nieusuwalne, litery, które z błahostki robią – wszystko. Jak uczył Tadeusz Kantor: „Dalej już nic”.
„Widzę ją bardzo wyraźnie, gdy siedzi przy stoliku do herbaty, łagodnie kontynuując jakąś fazę pasjansa; druga ręka wsparta jest łokciem o stół i w tej ręce, przycisnąwszy w zgięciu duży palec do podbródka, trzyma w pobliżu ust własnoręcznie nabitego papierosa. Na czwartym palcu prawej dłoni – teraz kładącej kartę – lśnią dwa złote pierścienie – obrączka mojego ojca, za duża na nią, przywiązana czarną nitką do jej własnej”.
Tak, nic więcej napisać się nie da. Czy stu nitkom Kantora przytrafi się kiedyś Nabokov, niechby i niewielki?
Paweł Głowacki