Nie dało się za bardzo przyspieszyć pracy, bo każdego buraka czy marchewkę trzeba było obrać z naci, ale ostrożnie, żeby nie skaleczyć rośliny, która była potem chowana do piwnicy, ziemianki lub kopca. Nawet zręczne ręce potrzebowały towarzystwa, praca wtedy szła szybciej i weselej.
Kiedy znika babie lato, a liście drzew i kwiaty powoli tracą kolory, krajobraz zaczynają dominować snujące się po polach dymy z ognisk, chłodne powietrze, lekko zamglone niebo. Słońce zachodzi coraz szybciej. Wdaje się, że każdy kolejny dzień jest jeszcze krótszy, niż wynika z kalendarza.
Zdjęcie rodzinne Marii Galickiej, z archiwum terenowego Ewy Grochowskiej
Zaczynało się od łuskania kukurydzy. Służył do tego specjalny metalowy przyrząd z małymi wypustkami, wkładało się kolbę do środka, kręciło korbką i za chwilę zaczynały się sypać duże, twarde, żółte ziarna. Resztę obierało się rękami, nic nie mogło się zmarnować, bo i ludzie, i zwierzęta mieli z niej dużo pożytku.
Później (albo wcześniej, zależy od regionu i klimatu) przychodził czas na łuskanie fasoli. Tyczkowa - w dużych strąkach łuskała się szybko i przyjemnie. Obróbka tych mniejszych zajmowała niby tyle samo czasu, ale wolno przybywało ich w naczyniu.
Na Ponidziu, gdzie się wychowałam, ludzie uprawiali po kilka hektarów fasoli Jaś. Łuskano ją maszynowo, ale potem przebierano ręcznie, oddzielając czystą od uszkodzonej lub za mało wyrośniętej. Trwało to wiele jesienno-zimowych wieczorów. Pamiętam kuchenny stół, z którego zdjęto obrus i wysypano nań duże wiadro fasoli. Wokół rodzice, dziadkowie, sąsiedzi i starsze dzieci - wspólnie pracowaliśmy do późna.
Sama czynność była odrobinę monotonna, a zarazem bardzo przyjemna. Najpierw głos zabierali najstarsi. Nie tylko my – dzieci byliśmy ciekawi ich opowieści.
Najpierw pojawiały się – pod byle pretekstem – wspomnienia wojenne. Moi dziadkowie i ich rówieśnicy podczas wojny mieli po dwadzieścia kilka lat, doświadczyli okrucieństwa, strachu, głodu i tułaczki. Ale o tym dowiadywałam się od nich po kawałeczku, przy innych okazjach, najczęściej w rozmowie twarzą w twarz. Podczas tych wielogodzinnych posiadów opowiadali „lżejsze” historie, śmieszne, anegdotyczne, jakby te kilka strasznych lat minęło im niepostrzeżenie i lekko. Być może tak radzili sobie ze scenami, które zapadły im w pamięć i przeżyciami, jakie trudno było ponazywać, by potem po prostu je zapomnieć i zacząć życie od nowa.
Drugą kategorię stanowiły historie o duchach, zjawiskach niewyjaśnionych, tajemniczych i nadprzyrodzonych. Te zawierały często napomnienia, pouczenia i ostrzeżenia, od patetycznych i umoralniających, po wskazówki praktyczne. Na przykład jak przechodzić po zmroku koło cmentarza, tak, by się nie bać. Snuto też wspomnienia o zmarłych osobach z rodziny, dawno nie widzianych krewnych, mieszkańcach wsi, którym przydarzyły się jakieś nadzwyczajne historie. Dużo tego było, wystarczyło na wiele wieczorów mojego dzieciństwa.
Ferdynand Ruszczyc, Ziemia (1898), ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie
W międzyczasie nadchodziło Święto Zmarłych. Przez kilka popołudni i wieczorów robiono wieńce na cmentarz. I znowu był pretekst do spotkania, przywoływania legend i historii, śpiewania pieśni, swatania młodych.
Kiedy kończyła się fasola, dni stawały się jeszcze krótsze i zimniejsze. Siadano do darcia pierza. Zbierały się głównie kobiety, praca trwała do późnej nocy. Było wiele śmiechu, przekomarzania się i wymiany wiadomości, których treści dzieci tylko się domyślały, ponieważ kobiety mówiły je sobie szeptem. Ta praca wymagała nie tyle skupienia, co zręczności i ostrożności, żeby nie stracić kontroli nad pierzem, które przy gwałtowniejszym otwarciu drzwi mogło się rozlecieć po całym pomieszczeniu. Choć i na to były sposoby. Ale i tak nazajutrz wyjmowaliśmy sobie z włosów i ubrań malutkie, ledwo widoczne kawałki delikatnego puchu.
Zdjęcie rodzinne Marii Galickiej, z archiwum terenowego Ewy Grochowskiej
Bardzo lubiłam, kiedy mama lub babcia prosiły mnie o pomoc w nawijaniu kłębków wełny. Miałyśmy wtedy okazję do porozmawiania na spokojnie o sprawach, których nie poruszano w większym gronie. Druga babcia i jej sąsiadki zimą tkały na krosnach kolorowe dywany, chodniki i zapaski. Dziadek robił koszyki z wikliny, jego zaprzyjaźniony stolarz miał wreszcie czas zrealizować wszystkie zamówienia na stołki, szafeczki, solniczki, czyli wszystkie drobiazgi, na których wykonanie szkoda mu było czasu latem.
„Jak było wczoraj?” – pytał mój dziadek babcię nazajutrz po pracowitym, długim wieczorze u sąsiadów.
„Dobrze posiedzieliśmy” – odpowiadała.
Ewa Grochowska
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.