W przypadku materii tak delikatnej jak Zagłada nie wystarczą dobre chęci i łatwo jest popełnić błędy, które bywają bzdurne, nierzadko obraźliwe, a nawet – niebezpieczne. Historia książki i serialu "Tatuażysta z Auschwitz" jest tego najlepszym dowodem. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszystko jest w porządku. Przecież mamy do czynienia z relacją ocalałego z Holokaustu. Ale nie mniej istotne jest to, kto zasiada po drugiej stronie, kto słucha, spisuje, a później ekranizuje tę relację. Dowodzi tego recenzja serialu przygotowana przez dr Wandę Witek-Malicką, ekspertkę Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Czy "Tatuażysta z Auschwitz" jest oparty na faktach?
Serial "Tatuażysta z Auschwitz", który można oglądać na platformie SkyShowtime, jest ekranizacją noszącej ten sam tytuł książki Nowozelandki Heather Morris. Książka ukazała się w 2018 roku i z miejsca stała się niebywałym sukcesem wydawniczym – przetłumaczono ją na ponad 40 języków i sprzedano w milionach egzemplarzy. Ale od początku wzbudziła też spore kontrowersje. Morris oparła się na zebranej przez siebie relacji Lalego Sokołowa, który w czasie wojny nosił nazwisko Ludwig (w dokumentacji obozowej również pod imieniem Ludovit) Eiseneberg, słowackiego Żyda, ocalałego z Holocaustu. I tu pojawia się pierwszy problem, bo w historii, której ważnym elementem była obozowa miłość Lalego i więźniarki Gity, sporo jest sytuacji, do których w rzeczywistości obozowej po prostu nie mogło dojść. Wątpliwości budzi też czas wydania książki – ukazała się ona na rynku 12 lat po śmierci Lalego, więc o autoryzacji właściwie nie mogło być mowy.
Twórcy są świadomi tych problemów. Na samym początku każdego odcinka zaznaczają, że powstał on na podstawie relacji Lalego. Sugestywnie pokazują, że jego pamięć jest zawodna – widzimy np. dwie wersje tego samego wydarzenia. Z kolei autorka książki jest przedstawiona jako nieco naiwna i zupełnie niezaznajomiona z tematyką obozową.
Twórcy serialu w pewnym stopniu postawili tamę faktograficznym nonsensom z książki (takim jak długie rozmowy głównych bohaterów Lalego i Gity, które ci mieli prowadzić w Auschwitz). Problem polega na tym, że tama ta jest dziurawa jak sito.
- Jeżeli porównamy serial do książki, to rzeczywiście widać tutaj, że twórcy serialu starali się dokonać pracy weryfikacyjnej. Na pewno serial jest lepszy, natomiast jeżeli porównamy go z rzeczywistą historią Auschwitz, w dalszym ciągu w dalszym ciągu serial nie jest wiernym oddaniem realiów. W dalszym ciągu jest to obraz, który w znacznej mierze przekłamuje historię - ocenia dr Wanda Witek-Malicka.
Czy status tatuażysty dawał specjalne przywileje w Auschwitz?
Podstawowe przekłamania wiążą się ze statusem Lalego jako tatuażysty.
Pomijając to, że tatuowanie więźniów wyglądało inaczej niż w serialu (inna była technika wykonania tatuażu, bo najpierw nakłuwano skórę więźniów, a później wcierano tusz w ranę i przede wszystkim nikt nie przejmował się odkażaniem ran), to według Morris i twórców serialu status Lalego miał mu zapewnić specjalne traktowanie. Lale miał być odtąd postrzegany niemal jak kolaborant i z tego powodu odseparowany od innych więźniów.
- W serialu widzimy, że więzień znajdujący się na stanowisku w jakimś sensie rzekomo współpracującym – już samo to słowo jest obraźliwe – był otaczany opieką SS i chroniony przed współwięźniami. Jest to skandalicznym kłamstwem. W obozie SS nie chroniło więźniów, tylko było głównym źródłem zagrożenia dla nich. I to trzeba tutaj jasno powiedzieć. Lale przetrwał nie dlatego, że został wyizolowany ze społeczności więźniarskiej i przed nią chroniony przez SS-manów, tylko dlatego, że jako tatuażysta był członkiem dobrego komanda, w ramach którego więźniowie sobie pomagali - podkreśla dr Wanda Witek-Malicka.
Jak dodaje ekspertka, "w relacjach nie odnajdujemy treści, które sugerowałyby, że pozostali więźniowie traktowali tych ludzi jako kolaborantów".
- W obozie każdy więzień rozumiał, że wszyscy znajdowali się w rzeczywistości, która wymusza na nich pewne zachowania, z którymi mogli się moralnie nie godzić, ale nie mieli szansy, by ten sprzeciw wyrazić. Rozumieli też, że przydział do dobrego komanda ratuje życie, więc zabiegali o to, by do takiego komanda trafić i rozumieli, że znajomość z człowiekiem, który jest zatrudniony w dobrym komando, również może być pomocna w przetrwaniu - opisuje dr Wanda Witek-Malicka. - Więc tacy więźniowie raczej cieszyli się, nie chcę powiedzieć podziwem, ale raczej pozytywnym nastawieniem. Inni więźniowie raczej zabiegali o to, żeby być z nimi w dobrych stosunkach, niż żeby się od nich odwracać.
Jak dodaje, również kwestia tego, że odseparowanie Lalego od innych więźniów miało mu pomóc w przetrwaniu jest w świetle wspomnień więźniów obozu sprzeczna z prawdą. A nawet tej prawdzie zupełnie przeciwna.
- W każdej biografii ocalałego z obozu znajdujemy element współpracy z innymi więźniami, współdziałania, wzajemnej pomocy, samopomocy więźniarskiej w ramach niewielkich grup. Każdy więzień, każdy, który obóz przetrwał, ma w swojej biografii takie momenty, w których to, że przeżył, zawdzięcza bezpośrednio pomocy innych więźniów. Witold Pilecki wspomina, że kiedy leżał chory na tyfus, to więźniowie w szpitalu, którzy go znali, chronili go przed selekcjami, ukrywali jego ciężki stan. - wskazuje ekspertka. - Dobitnym przykładem na to, że to właśnie więźniowie, którzy otaczali danego człowieka "decydowali" o jego szansach, jest przykład Xawerego Dunikowskiego, który trafił do obozu na samym początku jego istnienia i przeżył w nim 5 lat. Pomimo tego, że był inteligentem i pomimo tego, że był już w wieku lat ponad 60 – ludzie w tym wieku mieli bardzo niewielkie szanse na przetrwanie - jemu udało się przetrwać właśnie dlatego, że został otoczony opieką innych więźniów.
Czytaj także:
Status tatuażysty a szanse na przetrwanie w Auschwitz
Niemniej status tatuażysty faktycznie sprzyjał przetrwaniu w Auschwitz, ale z innych powodów niż te, które są pokazane w serialu.
- Lale, jako tatuażysta, był obozowym prominentnym, czyli więźniem, którego sytuacja była w jakiś sposób już ustabilizowana; więźniem, który miał nieco większe od innych możliwości i który przede wszystkim nie był tak bardzo bezpośrednio narażony na śmierć - wyjaśniała dr Wanda Witek-Malicka.
Powodem była przynależność do specjalistycznego komanda, które były niezbędne w funkcjonowaniu obozu. Były stosunkowo nieliczne, nie zatrudniały wielu więźniów. Co więcej, więźniów tych nie dało się łatwo zastąpić innymi.
- Takie komanda miały trochę inne warunki pracy, nie głodował tak bardzo, jak inni więźniowie, nie byli narażeni na takie bestialstwo kapo, które znamy z wielu opowieści obozowych, gdzie więźniowie są popędzani i tłuczeń i kijami, mordowani na miejscu pracy. Również kwestia tego, że ci więźniowie nie pracowali pod gołym niebem, nie wykonywali wycieńczających prac fizycznych, zdecydowanie wpływało na ich kondycję i na ich szansę przetrwania - wskazuje ekspertka. - Poza tym więźniowie komanda, które miały bezpośrednią styczność z SS byli zobowiązani do tego, żeby w jakimś stopniu utrzymać higienę. Ci więźniowie byli prowadzeni do łaźni, mieli możliwość stosunkowo regularnego korzystania z kąpieli, czy też zmiany odzieży na czystą. Samo to również chroniło ich przed obozowym chorobami w większym stopniu niż pozostałych więźniów. Jeżeli mówimy o aspekcie czysto fizjologicznym, to rzeczywiście ich szanse na przetrwanie były znacznie większe.
Czy więźniowie mogli swobodnie poruszać się po obozie Aushwitz?
Kolejny wątpliwy element serialu to kwestia poruszania się Lelego po obozie. Główny bohater robi to dość swobodnie, czasami bez nadzoru przemieszcza się między częściami Auschwitz-Birkenau: raz jest w bloku męskim, raz przedostaje się do bloku kobiecego, innym razem jest w obozie cygańskim.
- Tutaj chyba autorzy książki i serialu wpadli w pułapkę naszego współczesnego rozumienia tego, co może oznaczać "możliwość bardziej swobodnego poruszania się po obozie", bo to, że Lale był w komandzie, które taką możliwość dawało, to jest oczywiste. Natomiast w serialu mamy przedstawione współczesne wyobrażenie tego, co to oznaczało w praktyce - wskazuje dr Wanda Witek-Malicka.
Pracujący w komendach, których zadania wymagały poruszanie się po obozie, zmuszani byli niekiedy opuścić teren swojej części obozu. Ale nie oznaczało to, że przemieszczali się po obozie bez nadzoru tak, jak to widzimy w serialu.
- Oni każdorazowo musieli mieć ze sobą odpowiednie dokumenty, które by to wyjście uzasadniały i upoważniły ich do tego. Na pewno nie było tak, że Lale przechodził i już z daleka otwierano przed nim bramy na oścież (które zresztą w serialu, wbrew realiom, prawie w ogóle nie były zamknięte) i przypuszczano go. Nie. Tacy więźniowie podlegali wyrywkowym rewizjom, czasami bardzo dokładnym, ponieważ SS-mani mieli świadomość, że więźniowie mogą szmuglować różne niedozwolone rzeczy pomiędzy obozami. Z całą pewnością dokumenty, które ze sobą posiadali, musiały być sprawdzone - mówi dr Wanda Witek-Malicka.
Jak podkreśla ekspertka, wynikało to z podstawowej funkcji obozu, czyli zatrzymania uwięzionych w jego wnętrzu.
- Takie właśnie lekkie podchodzenie do kwestii przemieszczania się więźniów byłoby tworzeniem doskonałej okazji więźniom do ucieczek. Pilnowano tego w znacznie większym stopniu. Jeżeli Lale miałby przejść na teren obozu kobiecego, to jego konkretne wejście musiało mieć jakieś uzasadnienie w wykonaniu określonych tam czynności, zadań związanych z jego przydziałem do prac, ale na pewno nie mógł przechodzić dowolne odcinki obozu kiedy chciał i jak chciał.
Czy historia miłości Gity i Lalego wydarzyła się naprawdę?
Ta swoista mobilność Lalego pozwala mu – według historii, którą miał przedstawić Heather Morris i którą widzimy w filmie – poznać Gitę, czyli Giselę Fuhrmannovą, również słowacką Żydówkę, graną przez polską aktorkę Annę Próchniak. Mężczyzna zakochał się w niej i ten wątek jest dominujący zarówno w książce, jak i w serialu. Co i na jakiej podstawie wiemy o relacji Gity i Lalego? Okazuje się, że niewiele.
- Tutaj problem jest taki, że z perspektywy historyka zajmującego się badaniem historii Auschwitz to właściwie stwierdzić tak na pewno nie można nic, ponieważ siłą rzeczy tego rodzaju relacja nie jest odnotowana w żadnych dokumentach. Gdyby był meldunek karny, w którym byłoby wyszczególnione, że któreś z nich jest ukarane właśnie za utrzymywanie takiej relacji, to byłby jakiś dowód, ale takich dokumentów nie mamy - mówi dr Wanda Witek-Malicka.
Dokumenty o pobycie Gity w obozie mówią bardzo niewiele. Nieco więcej informacji zachowało się o obozowym życiu Lalego, ale są one również bardzo skromne: dotyczą tylko kwestii tego, kiedy przybył, że był więziony w karnej kompanii i w jakim był komando.
- Kwestią dyskusyjną zostaje też to, czy Lale w ogóle miał wstęp na teren Kanady, gdzie pracowała Gita. W serialu widzimy Kanadę, która przypomina nam baraki znane odwiedzającym dzisiejszy teren państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Natomiast trzeba pamiętać, że ten sektor został oddany do użytku w drugiej połowie 1943 roku, natomiast Gita najprawdopodobniej pracowała w tzw. Kanadzie I - to był zespół baraków magazynowych, który był zlokalizowany pomiędzy obozami Auschwitz I i Auschwitz II, a więc oddaleniu dosyć znacznym od terenu Birkenau - mówi ekspertka. - Tam właściwie trudno znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie obecności więźnia zatrudnionego przy rejestracji, tatuowaniu nowoprzybyłych, ponieważ w Kanadzie zatrudnione były więźniarki, które już zarejestrowane w obozie były, już w nim jakiś czas przebywały. Nie było tam żadnych prac do wykonania dla Lalego, więc wątpliwe jest, że on w ogóle miał wstęp na teren tamtejszej Kanady.
Skąd biorą się błędy w "Tatuażyście z Auschwitz"?
Skoro mamy relację Lalego i skoro po wojnie Gita i Lali pobrali się, to skąd te wątpliwości i skąd błędy? Powody są dwa: po pierwsze dystans sześćdziesięciu lat dzielących relację od wydarzeń przedstawionych, po drugie – sama Heather Morris, która – mimo, że deklarowała pogłębione studia nad tematem – tak naprawdę o Zagładzie wiedziała bardzo niewiele, co zresztą jest dobrze przedstawione w serialu.
- Inaczej przez historyków są traktowane relacje, które były składane w przed historykami zajmującymi się tą tematyką. I tutaj często było tak, że na bieżąco pewne błędy pamięci, pewne nieścisłości w tej narracji, czy pewne wątpliwości były uzupełniane. Dlatego, że człowiek siedzący naprzeciwko ocalałego, siedzący naprzeciwko świadka, miał na tyle szeroką wiedzę, że wiedział, o co zapytać; że rozumiał, kiedy więzień opowiadał, że przybył do Auschwitz w roku 1943 i opisuje jak został wyładowany na rampie w Birkenau, to pracownik muzeum ma już świadomość, że tutaj na jego wspomnienie nałożyła się klisza współczesna - nałożyło się to, co po wojnie przeczytał, co zobaczył na terenie muzeum - i na bieżąco mógł to w jakiś sposób korygować, dopytać. Zdarzało się, że więźnia to naprowadzało na właściwą odpowiedź: "Ojej, no rzeczywiście przecież myśmy byli w zupełnie innym miejscu". Tych kompetencji historycznych tutaj brakło i właściwie możemy tylko żałować, bo rzeczywiście historia Lalego jest bardzo ciekawa, jest niezwykła, tylko my już nie dowiemy się na jej temat prawdy.
Lale Skołow i Stefan Baretzki – jaka relacja ich łączyła?
Status tatuażysty w serialu ukazany jest też jako okoliczność powstania szczególnej relacji łączącej Lalego z SS-manem Stefanem Baretzkim. Wbrew temu, co widzimy w serialu na pewno Baretzki nie był kierownikiem Aufnahmekommando - komanda zajmującego się ewidencją nowoprzybyłych więźniów. Baretzki pełnił funkcję Blockführera, czyli zajmował się nadzorem nad więźniami na bloku. Funkcje te wykluczały się. Wiadomo jednak, że Baretzki bywał na rampie w Birkenau przy przyjęciu nowych transportów i miał styczność więźniami rejestrującymi nowoprzybyłych do Auschwitz, a także z komandem Kanady, czyli tym, w którym pracowała Gita.
Zupełnym nonsensem jest też to, że najczęściej widzimy, że SS-man towarzyszy wyłącznie Lalemu. Nawet gdyby Baretzki zajmował się tatuażystami, to sprawowałby kontrolę nad całym komandem, a nie tylko pojedynczym więźniem. Co więcej, Baretzki zwykle idzie przed Lalem, w rzeczywistości byłoby odwrotnie, bo SS-man musiał mieć oko na podległych mu więźniów.
Wysoce nieprawdopodobna, zdaniem specjalistów z Muzeum Auschwitz-Birkenau, jest też scena, w której Baretzki wprowadza Lalego do komory gazowej, by ten odczytał tatuaże zamordowanych przy użyciu gazu więźniów. Komory i krematoria były odizolowane od reszty obozu i ani Baretzki, ani Sokołow nie mieli do nich wstępu.
Innym zupełnie nieprawdziwym motywem są wycieczki Baretzkiego po obozie. W serialu widzimy, że SS-man z własnej inicjatywy odwiedza Gitę przed jej barakiem. To nie mogło mieć miejsca. Jeszcze bardziej absurdalna jest scena, w której pijany Baretzki po zmroku odwiedza blok Lalego, a nawet spędza noc w jego baraku.
- Nocą na terenie obozu SS-manów nie trzeba było się obawiać, bo ich tam po prostu nie było. SS-mani nie mieli wtedy prawa wstępu na teren obozu, a to dlatego, że nocą wartownicy znajdowali się na wieżyczkach strażniczych i mieli obowiązek strzelać, gdyby zauważyli jakiś niepokojący ruch na ulicach obozowych. W takim wypadku obecność SS-manów po prostu zagrażałoby ich bezpieczeństwu - mogliby zostać postrzeleni - wyjaśnia dr Wanda Witek-Malicka. - Jeżeli już zdarzało się tak, że z jakiegoś powodu SS-mani musieli nocą być na terenie danej części obozu, to było to sygnalizowane czerwoną lampą, która znajdowała się na ogrodzeniu i wtedy strażnicy będący na wieżyczkach mieli jednoznaczny znak, że na terenie obozu są SS-mani i należy zachować wzmożoną czujność, uważać i nie strzelać.
Wizerunek SS-manów w Auschwitz w "Tatuażyście z Auschwitz". Czy jest prawdziwy?
A skoro już o SS-manach mowa, to w serialu kilkakrotnie odbierają życie więźniom bez wyraźnego powodu. Jeden strzela w tył głowy do więźniów siedzących na ławce-latrynie, inny odbiera życie kobiecie tylko dlatego, że ta potknęła się schodząc z ciężarówki. Jak przekonuje dr Wanda Witek-Malicka, takie przypadki się zdarzały, ale w serialu są… przesadzone.
- Autorzy serialu bardzo sprawnie operują pewnym zestawem stereotypów i uproszczeń, w którym żonglują w zwinny sposób, ale proszę pamiętać, te są tylko pewne stereotypy - mówi ekspertka. - Nam jest to trochę trudno sobie wyobrazić, bo rzeczywiście relacje więźniów zbudowały w nas przekonanie o tej bezkarności SS-manów, o tym, że SS-man mógł się znęcać nad więźniem, mógł go krzywdzić, mógł go nawet zastrzelić. To nie jest tak, że to jest całkowita nieprawda, ale proszę pamiętać, że nie jest też tak, że każdy z tych SS-manów był zupełnie samowolnym panem życia i śmierci w obozie i mógł robić co mu się żywnie podobało (...). Sceny, w których widzimy, że SS-mani z taką łatwością wyciągają broń i strzelają do więźniów, czy strzelają gdzieś tam na vivat - jest jednak mocno przerysowane.
Czy w Auschwitz pracowali polscy robotnicy?
W serialu są też wątki polskie. Jest dziewczyna, którą warunki okupacyjne zmuszają do pracy w charakterze prostytutki, jest też polski robotnik pracujący przy wznoszeniu baraków w obozie. Czy polscy podwykonawcy brali udział w rozbudowie obozu?
- Problem z tym przedstawieniem jest taki, że zjawisko te do pewnego stopnia miały miejsce, ale zupełnie nie tak, jak przedstawiono to w serialu. Jeżeli chodzi o tego nieszczęsnego jednego Polaka, który pomaga przybijać deski na dachu baraku, to rzeczywiście było tak, że w obozie do pewnych prac, ale raczej do pracy - powiedziałabym - bardziej specjalistycznych, wymagających rzeczywiście konkretnych umiejętności, zatrudniono firmy zewnętrzne i robotników cywilnych, którzy na terenie obozu pewne prace wykonywali. Natomiast tutaj widzimy tego jednego jedynego Polaka stojącego na dachu, pracującego między więźniami. To to nie jest do końca szczęśliwe umiejscowienie go - ocenia dr Wanda Witek-Malicka.
Przy okazji ekspertka zwraca uwagę na duży błąd, który został przedstawiony w serialu. Widzimy tam, że Lale, stojąc na tym dachu baraku, rozgląda się wokół widzi olbrzymi obszar obozu.
- To zdarzenie ma miejsce krótko po jego przybyciu, czyli jest to wiosna 1942 roku. To jest czas, kiedy właściwie istniał jedynie Birkenau I, po lewej stronie bramy wjazdowej do obozu. I on był zabudowany w tamtym czasie niemal wyłącznie barakami murowanymi. Więc to wszystko, co widzimy, co kojarzy nam się z tą częścią prawą, czyli rzędami baraków drewnianych, to jeszcze wtedy po prostu nie istniało - mówi ekspertka.
Na tym nie koniec błędów. Największy dotyczy ciężarówki wiozącej ciała na tyły obozu Birkenau.
- Widz, który był na terenie muzeum, zidentyfikuje poprawnie, że jadą one w to miejsce, gdzie dziś znajdują się ruiny krematoriów. Natomiast w tamtym czasie, wiosną roku 1942 tych, krematoriów tam po prostu nie było. Ten dym, który się unosi jest zupełnie nieuzasadniony. Samo przewożenie zwłok w tamtym kierunku również, dlatego, że w tamtym czasie funkcjonowało krematorium pierwsze, w obozie macierzystym. Na terenie Birkenau zwłoki były grzebane w masowych grobach. Nie były one spalane, na pewno nie w miejscu, w którym dziś znajdują się ruiny krematorium numer 2 i 3. Te budynki zostały oddane do użytku dopiero w roku. 1943 - wyjaśnia ekspertka. - Jest to pewien ahistoryczny schemat, czyli traktowanie Auschwitz jako miejsca, które pojawiło się pewnego dnia i trwało w niezmienionej formie przez 5 lat. Istnienie nie Auschwitz było pewnym procesem, procesem decyzyjnym i to, co się w nim działo, było uzależnione od aktualnej sytuacji na froncie od aktualnej sytuacji gospodarczej. Nie było czymś raz danym i trwającym przez 5 lat.
Czy w "Tatuażyście z Auschwitz" są wartościowe treści?
Najmocniejszym punktem produkcji są sceny bliższe współczesności, w których widzimy jak leciwy Lale, grany przez Harveya Keitela, opowiada Heather Morris swoją historię i jak zmaga się z wyrzutami sumienia spowodowanymi tym, do czego był zmuszony w obozie. To ukazanie syndromu poobozowego jest zdecydowanie najmocniejszym punktem serialu, bo oddanym w sposób najbardziej autentyczny.
- Podoba mi się sposób przedstawienia (chociaż zostało to jedynie zasygnalizowane, a szkoda) powojennego życia Gity i Lego, w którym ten obóz, te problemy związane z przeszłością, wracają, w którym co jakiś czas ta przeszłość się odzywa, w jakiś sposób się odbija na ich codzienności. Nie jest tak, że ten rozdział został zamknięty i został zepchnięty w niepamięć. Ta traumatyczna przeszłość jest cały czas obecna. To uważam za cenne - ocenia dr Wanda Witek-Malicka.
Jak dodaje: - Jesteśmy wychowani na takiej kulturze, filmów, seriali czy książek, które mają nas prowadzić do happy endu. Przez to mamy wyobrażenie, że kiedy zakończyła się wojna, to później wszyscy już żyli długo i szczęśliwie. I książka "Tatuażysta z Auschwitz" rzeczywiście zostawia nas z takim poczuciem. Serial to weryfikuje. Holokaust tak naprawdę nie miał happy endu. Nawet te osoby, które przeżyły wychodziły z obozu okaleczone fizycznie, okaleczone psychicznie. Czasami te choroby, które nabyły w obozie, towarzyszyły im już do końca życia – gruźlica, różnego rodzaju choroby fizyczne, ale również choroby czy zaburzenia emocjonalne. Ta trauma była z nimi obecna nieustannie.
- Wydaje mi się, że tym, co jest największą bolączką współczesnych prezentacji Holokaustu i tematyki KL Auschwitz (tutaj "Tatuażysta z Auschwitz" doskonale się w ten trend wpisuje), to jest takie uproszczenie, które stara się nam tłumaczyć rzeczy skomplikowane i dawać bardzo łatwe wyjaśnienia, bardzo łatwe odpowiedzi na pytania, które łatwych odpowiedzi mieć nie mogą - ocenia autorka recenzji serialu. - Ja się absolutnie nie zgadzam z tym przesłaniem serialu, które nam mówi, że miłość zawsze zwycięży i że miłość potrafi pokonać największe nieszczęścia i że jeżeli człowiek kochał, no to miał siłę, żeby obóz przetrwać. Oczywiście, że jeżeli człowiek kochał i miał dla kogo żyć, miał kogo chronić w tym obozie, to miał inną motywację do walki. Oczywiście to mogło wpływać na to, że nie załamywał się, nie popadał w stany depresyjne, nie miewał myśli samobójczych, ponieważ skupiał się na tym celu, który miał, czyli ochrona tej swojej ważnej osoby. Miłość była jednak niewystarczająca, miłość nikogo w Auschwitz nie mogła ocalić, bo no świat nie jest taki łatwy i nie jest taki piękny, żeby samo to gorące uczucie, choćby najgłębsze i najprawdziwsze mogło wystarczyć w zderzeniu z tym opresyjnym morderczym systemem, którego celem było po prostu unicestwienie jednostek znajdujących się w obozie koncentracyjnym.
"Tatuażysta z Auchwitz" i nurt Holo-polo. Czym się charakteryzuje?
Nie byłoby serialu "Tatuażysta z Auschwitz", gdyby nie sukces książkowego pierwowzoru. Ale on doprowadził nie tylko do powstania ekranizacji, ale też do istnego wysypu podobnych publikacji. Książek, przed którymi przestrzega ekspertka z Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Jakich książek się wystrzegać? Czym charakteryzują się książki z nurtu Holo-polo? Po jakie pozycje warto sięgać? Posłuchaj w podcaście.
Bartłomiej Makowski