Generał Adrian Carton de Wiart, jeden z najbardziej brytyjskich Brytyjczyków w dziejach, postać żywcem wyciągnięta z twórczości Rudyarda Kiplinga, przyszedł na świat jako... syn dobrze urodzonego Belga. Jego ojciec, prawnik, po śmierci żony (przyszły szef Brytyjskiej Misji Wojskowej w Polsce był wówczas małym chłopcem) przeniósł się do Wielkiej Brytanii, by znaleźć zatrudnienie w imperialnej administracji. Los rzucił go do Egiptu. Tam poznał też swoją drugą żonę, Brytyjkę. To macocha przejęła pieczę nad młodym Adrianem i za punkt honoru obrała sobie wychowanie go na dumnego poddanego Albionu. Związki z rodzinną Belgią odtąd utrzymywał już zasadniczo tylko z uwagi na kuzynów - jeden z nich, Henri Carton de Wiart, był nawet premierem tego kraju.
Postrzał w brzuch i krocze. Nieodrodny, choć przybrany, syn imperium brytyjskiego
Brytyjski model wychowania chłopców z dobrych domów zakładał wysłanie ich do szkół z internatem. Podobnie było z Adrianem Cartonem de Wiartem. I choć w szkole, a później na studiach w Oxfordzie, czuł się całkiem dobrze (zwłaszcza na zajęciach sportowych, bo do nauki nie przykładał zbyt dużej uwagi), to gdy tylko usłyszał, że w dalekiej Afryce wybuchła wojna imperium z Burami, od razu zapragnął wziąć w niej udział.
"W tamtej chwili na zawsze zrozumiałem, że wojaczkę mam we krwi. Byłem zdecydowany walczyć - wszystko jedno z kim lub o co. Nie wiedziałem, dlaczego ta wojna wybuchła i nie obchodziło mnie, po której stronie miałbym się bić", pisał pod koniec życia z rozbrajającą szczerością, by zaraz dodać: "Teraz wiem, że żołnierz doskonały to taki, który walczy za swój kraj. Walczy, bo jego kraj prowadzi wojnę - i tylko dlatego. Racje polityczne i ideologię najlepiej zostawić historykom". Być może za tym zdaniem kryje się próba usprawiedliwienia swojego udziału w wojnie, w której Brytyjczycy narzucili zwierzchność prawowitym gospodarzom południowej Afryki, korzystając przy tym z tak haniebnych metod, jak tworzenie obozów internowania. Z powodu głodu i chorób zmarło w nich 28 tys. ludzi, w tym dzieci.
Na wojnie młody żołnierz dość szybko otrzymał postrzał w brzuch i krocze - były to pierwsze z licznych ran w jego karierze. Ale zamiast przejmować się urazami, martwił się sądem polowym, bo przy okazji rekonwalescencji wyszło na jaw, że sfałszował swoje dane, by w ogóle przejść rekrutację. Był za młody, by zaciągnąć się do armii, a poza tym nie miał brytyjskiego obywatelstwa (nadal formalnie pozostawał Belgiem), więc nie przyjęto by go w szeregi. Cała afera zakończyła się jednak pomyślnie dla żądnego przygód de Wiarta i już wkrótce mógł znów ruszyć w mundurze do Afryki.
W trakcie wojen burskich Adrian Carton de Wiart dorobił się patentu oficerskiego i na dobre zagościł w armii. Już w 1901 roku przeniesiono go do Indii. Tutaj objawił się jako angielski dżentelmen-kolonizator w każdym calu. Cechowało go niezmącone niczym przekonanie, że jest panem świata. Uwielbiał spędzać czas na łonie natury, a jego największą pasją - oprócz wojaczki - były polowania. Gdy przed I wojną światową przebywał w Indiach, rozmiłował się na przykład w konnych łowach na dziki za pomocą oszczepu. Zajęcie było dokładnie tak niebezpieczne, jak można się spodziewać po powyższym opisie i Carton de Wiart przypłacił rozrywkę złamaniem obojczyka i kilku żeber.
Utrata oka i ręki, postrzał w głowę. W okopach Wielkiej Wojny
W 1914 roku wybuchła Wielka Wojna. Adrian Carton de Wiart został skierowany do Somalii. Tam, podczas walk, został ranny w łokieć i ucho. Kolejna rana okazała się najgroźniejsza - oficerowi trzeba było usunąć oko. To jednak nie powstrzymało Brytyjczyka przed dalszą służbą. Kalectwo nie przeszkadzało też komisji wojskowej. Najlepsi synowie imperium wykrwawiali się w okopach ciągnących się wzdłuż francusko-niemieckiej linii frontu. Doświadczeni oficerowie byli na wagę złota.
Carton de Wiart wkrótce znalazł się we Francji. Nie minęło wiele czasu, a niemiecki pocisk pod Ypres rozszarpał mu rękę, którą trzeba było amputować ("Dwa palce zwisały tylko na strzępie skóry, reszty zaś w ogóle nie było. Pociski oderwały mi pozostałe palce z resztą dłoni (...). Poprosiłem lekarza, by amputował mi wiszące luźno dwa palce. Odmówił, więc sam je urwałem"). Resztę roku Brytyjczyk spędził na rekonwalescencji.
Jednooki, jednoręki oficer chciał walczyć jednak dalej. I kulom się nie kłaniał, a te wyraźnie miały zamiar z tego korzystać. Został postrzelony w czaszkę i kostkę pod Sommą, w biodro pod Passchendaele , w nogę pod Cambrai i w ucho pod Arras.
Rozbite samoloty i wykolejone wagony. Generał Destrukcja na wojnie polsko-bolszewickiej
Adrian Carton de Wiart przyjechał do Polski w lutym 1919 roku jako zastępca szefa Brytyjskiej Misji Wojskowej. Wyznaczono go na tę funkcję przez przypadek. Jak pisał sam generał, ktoś w dowództwie po prostu uznał, że obieżyświat i poszukiwacz przygód taki, jak Carton de Wiart z całą pewnością zna tę egzotyczną Polskę. Tymczasem on sam przyznawał, że miał tylko mgliste pojęcie na temat tego, gdzie ta cała Polska leży.
Temperament Brytyjczyka skłaniał go do częstych osobistych inspekcji na pierwszej linii frontu, m.in. w lipcu 1920 roku na Wołyniu i w sierpniu pod Mławą, gdzie osobiście brał udział w walkach - jego wagon (jako szef misji wojskowej miał do dyspozycji własną salonkę) wykoleił się i został ostrzelany przez Kozaków. Nie miał też szczęścia do podróży samolotem. Podczas misji dyplomatycznej do Rygi jego aeroplan został ostrzelany przez niemieckiego żołnierza z Prus Wschodnich. Kula przeszła tuż obok siedzenia Brytyjczyka. Sam samolot zresztą rozbił się w drodze powrotnej i oficer cudem uniknął śmierci z rąk litewskich żołnierzy. Jak pokazał czas, nie był to jedyny samolot, który rozbił się z Cartonem de Wiartem na pokładzie...
Oficer cieszył się zaufaniem i przyjaźnią samego marszałka Józefa Piłsudskiego ("byłem jednym z nielicznych cudzoziemców, którzy pozostawali z nim w tak bliskiej komitywie"), którego uważał za jednego z najwybitniejszych ludzi, jakich poznał. A trzeba pamiętać przy tym, że w swoim barwnym życiu niezniszczalny Brytyjczyk zetknął się m.in. z Winstonem Churchillem i Czang Kaj-szekiem. Polskiego Wodza Naczelnego opisywał tak: "W ciągu mojego życia spotkałem niejedną znakomitość, nie wyłączając największych ludzi tego świata. Piłsudski niewątpliwie plasuje się między nimi wysoko, a jako polityka umieściłbym go na samym wierzchołku". Choć ze wspomnień Adriana Cartona de Wiarta wynika, że był oczarowany Piłsudskim, to nie był przy tym ślepy na jego wady: "był człowiekiem zawistnym, nie znosił sprzeciwu i jeśli ktoś w jego otoczeniu zanadto się usamodzielniał, to zaraz się go pozbywał".
Adrian Carton de Wiart podczas misji w Polsce. Fot.:PAP/Alamy
Pan na poleskich bagnach patrzy na Polaków
Piłsudski nie był jedynym Polakiem, który zaskarbił sobie sympatię Adriana Cartona de Wiarta. Mężczyzna, uhonorowany w 1921 roku Virtutti Militari, postanowił pozostać w Polsce po wojnie. Zamieszkał na Polesiu, w majątku Prostyń oddanym mu do dyspozycji przez przyjaciela, Karola Radziwiłła. Jego dom znajdował się pośrodku otoczonego lasami, zamieszkanego przez różnego rodzaju ptactwo bagna i można było się do niego dostać tylko łodzią. Idealne miejsce dla zakochanego w dzikiej naturze i polowaniach Cartona de Wiarta.
Dwadzieścia lat spędzone pośród Polaków pozwoliły Brytyjczykowi na wyrobienie sobie zdania o jego sąsiadach. To spojrzenie człowieka z zewnątrz, a przy tym wolnego od uprzedzeń bacznego obserwatora zaowocowało kilkoma trafnymi spostrzeżeniami.
"Polacy mają zwyczaj reagować na porażki jak dzieci i niemądrze przenoszą emocje związane z biegiem spraw publicznych do sfery życia prywatno-towarzyskiego". Uwaga, która nie traci na aktualności. Na poparcie swojego zdania Adrian Carton de Wiart przytoczył anegdotę: na bankiecie u brytyjskiego ambasadora część przedstawicieli polskiej śmietanki towarzyskiej odmówiła tańca, wyrażając w ten sposób niezadowolenie ze stanowiska Londynu wobec sprawy Galicji Wschodniej (rzecz ma miejsce w 1919 roku, toczyły się wówczas rokowania, czy ma ona przypaść Ukrainie czy Polsce). Na to zareagowali z kolei anglofile i tak na balu u brytyjskiego dyplomaty, zupełnie niedyplomatycznie, wybuchła awantura między polskimi gośćmi o odmiennych poglądach, zakończona nawet wyzwaniem na pojedynek!
Dalej Carton de Wiart pisał tak: "Mimo że Polacy, a zwłaszcza Polki, mają żywe i wesołe usposobienie, to jednak wszyscy wydają się przesiąknięci swoistą narodową melancholią (...). Choć nieobce jest im poczucie humoru, to maja skłonność traktowania zbyt serio wszystkiego, co ich dotyczy, przy czym zaraz się obrażają, jeśli reszta świata nie chce robić tego, na co oni mają chęć. Ich siłą jest odwaga, wiara, lojalność i patriotyzm. Każdy Polak, niezależnie od społecznej pozycji i wykształcenia, zdolny jest do wielkich poświęceń w imię idei - tą ideą zawsze była Polska, nawet gdy istniała tylko w ich wyobraźni".
Gdy ciemne chmury zaczęły gromadzić się ponownie nad Europą, wybór Adriana Cartona de Wiarta na szefa nowej Brytyjskiej Misji Wojskowej w Polsce, w 1939 roku, był oczywisty. Po inwazji Niemiec i ZSRR na II Rzeczpospolitą Brytyjczyk towarzyszył polskiemu sztabowi, który wycofywał się w kierunku Przedmościa Rumuńskiego. Jeszcze przed przekroczeniem granicy spotkał się z polskim Naczelnym Wodzem Edwardem Śmigłym-Rydzem. Miał mu wówczas zaproponować, że jeżeli polski marszałek zdecyduje się pozostać w kraju, to on sam będzie walczył u jego boku. Decyzję Śmigłego-Rydza o opuszczeniu kraju skwitował we wspomnieniach gorzkimi słowami: "Jego postępowanie było zaprzeczeniem wszystkiego, co wiedziałem o Polakach". Adrian Carton de Wiart uważał bowiem, że wojnę tę II Rzeczpospolita przegrała głównie ze względu na dysproporcję sił: "To było starcie niemieckich pancerzy z nagimi torsami Polaków. Gdyby tylko samo bohaterstwo miało ocalić Polskę, to ich historia potoczyłaby się inaczej".
Polowanie na Polesiu. W centrum widoczny Karol Radziwiłł, dobroczyńca Adriana Cartona de Wiarta. Fot.: NAC
Pięciokrotny uciekinier i seria niefortunnych kraks
Z Rumunii de Wiart przedostał się do Francji, a stamtąd do Wielkiej Brytanii. W kwietniu 1940 roku walczył już w Norwegii, pod Trondheim. Jak wspominał, była to "najnudniejsza misja jego życia" (pewnie dlatego, że nie miał okazji rozbić samolotu ani otrzymać postrzału w nieliczne już nienaruszone części ciała). Tu znów miał okazję spotkać się z Polakami. Pewnego dnia do administrowanego przez niego portu zawinął polski liniowiec, wówczas w charakterze transportowca, MS "Chrobry". Z pokładu zszedł pierwszy oficer Karol Olgierd Borchardt. Na brzegu spotkał brytyjskiego generała, którego miał powiadomić o przewożonym ładunku. Borchardt nielicho się zdziwił, gdy brytyjski oficer z przepaską na oku zwrócił się do niego płynną polszczyzną...
Równie nieodpowiedni dla oficera uzależnionego od wojny był kolejny przydział. Tym razem wyznaczono go na dowódcę oddziału broniącego skrawka Irlandii. Miał tutaj czekać na niemiecką inwazję, do której jednak nigdy nie doszło.
Bardziej ekscytujące zadanie przydzielono mu w kwietniu 1941 roku, kiedy to mianowano go szefem Brytyjskiej Misji Wojskowej w Jugosławii. Do celu jednak nigdy nie dotarł. Na przeszkodzie stanęła awaria samolotu, którym leciał. Maszyna wodowała, ale załodze udało się dopłynąć do brzegu. Tam jednak dostali się do włoskiej niewoli. Pierwszym obowiązkiem uwięzionego oficera jest próba ucieczki i właśnie tak rozumował Carton de Wiart. Oficer pięć razy próbował uciekać z obozu jenieckiego. W końcu Włosi postanowili wykorzystać go jako kuriera do Londynu - miał przekazać swojemu rządowi, że Rzym jest gotów rozpocząć rozmowy na temat zawieszenia broni.
Znów wolny, Adrian Carton de Wiart wysłany został osobiście przez Winstona Churchilla do Chin, gdzie miał pełnić rolę przedstawiciela brytyjskiego premiera przy Czang Kaj-szeku. I tym razem okazało się, że Brytyjczyk miał pecha do podróży lotniczych. W trakcie misji na Dalekim Wschodzie zaliczył bowiem dwie kolejne kraksy...
Adrian Carton de Wiart, człowiek, który w swojej karierze ponad dziesięć razy otrzymywał groźne rany, zdecydował się na wycofanie z niebezpiecznego życia dopiero po tym, jak... potknął się na bambusowej macie. Upadek był tak nieszczęśliwy, że naruszył kręgosłup. De Wiartowi groziło trwałe kalectwo. Ale Brytyjczyk nie miał w zwyczaju się poddawać. Odbył rekonwalescencję i przeszedł na emeryturę jako zdrowy - na tyle, na ile kogoś z jego doświadczeniami można nazwać do końca zdrowym - człowiek.
Ten weteran czterech wojen i trudnej do zliczenia liczby frontów odszedł z tego świata w wieku 83 lat nie pod gradem kul, a w domowych pieleszach, w swojej posiadłości w Irlandii. Był 5 czerwca 1963 roku. Przed śmiercią spisał swoje wspomnienia i przemyślenia zawarł w książce "Moja Odyseja" ("Happy Odyssey"). Do ostatnich chwil tęsknił za poleskimi bagnami. Okres spędzony w Polsce de Wiart opisywał jako najszczęśliwszy w swoim życiu: "Nic nie odbierze mi wspomnień stamtąd. Są wciąż ze mną i nadal je przeżywam".
bm
Żródło: Adrian Carton de Wiart, "Moja odyseja. Awanturnik, który pokochał Polskę", tłum. Krzysztof Skonieczny; Bellona 2016.