Byłem w teatrze. Jak miło! Tylko na pierwszy rzut oka przygoda ta wydaje się banalna, właściwie żadna. Tylko na pierwszy rzut oka, bo owszem, ileż to już razy, zwłaszcza w latach ostatnich, wychodziłem wieczorem z domu do teatru? Sto?
Wiele razy szedłem spacerem, kulturalnie, szykując się na dwie godziny złudy. Dalej - bilet w kasie kupowałem. Dalej - szatnia, numerek w kieszeń i zakup programu. Dalej - szukanie swojego rzędu i fotela, po czym żenujące przeciskanie się zawsze za wąską szczeliną między oparciami rzędu niższego a kolanami teatromanów w moim, teatromanów, którzy oczywiście nie wstają, by ułatwić, albowiem im się nie chce. Zwłaszcza koszykarce się nie chce – taki już los, karma taka, że w moim rzędzie zawsze tkwi jedna, albo nawet dwie byłe koszykarki – o przeciśnięciu się mowy nie ma, przejść trzeba górą, jak by się niewysoki, lecz jednak płot pokonywało, co powoduje, że śmiechom i zabawnym komentarzom już siedzących teatromanów końca nie ma. Wreszcie – fotel. I czekanie na pierwszą ciemność, a zaraz po niej – na iluzję w sztucznym świetle.
Ile razy powtarzał się w latach ostatnich ten rytuał wieczorny? Ale istnieje też inne pytanie – drugi rzut oka. Ile razy po pięciu, góra piętnastu minutach sztucznej jasności scenicznej okazywało się, że generalnie, nie ma co kryć, w teatrze siedzę - tylko że teatr ten teatrem jest tylko poniekąd? Teatr-nie-teatr. Teatr jakby wstydzący się swej istoty – niczym nastroszonego jeża obchodzący sztuczność, iluzyjność, bajkowość. Teatr, co nie chce sztuczek czarodziejskich, żonglowania znakami scenicznymi, hipnotyzowania, sprowadzania na widzów zdumień nagłych. Teatr za wszelka cenę pragnący być czymś więcej niż teatrem, czymś od teatru poważniejszym. Teatr jako klecona z aktorów, nut i scenograficznych kształtów – wypowiedź dziennikarska w jakiejś sprawie ważkiej. Teatr – reportaż, artykuł, analiza publicystyczna. Teatr – pouczenie, teatr – odezwa, teatr – interwencja. Teatr, który dodaje światu dziesiątki kilogramów ołowiu. Słowem, teatr niczym nogi koszykarki w twoim rzędzie – żeby przejść, trzeba się bydlęco wysilić, narażając się na śmieszność, a nawet wstyd, bo gdy w kluczowym momencie pokonywania płotka koszykarskich kolan szwy, nie daj Bóg, puszczą – owacje będą nie z tej ziemi. Ile więc razy byłem w teatrze, w którym nie było teatru? Jedne pewne – nie w ostatnią sobotę.
Długi, patykowaty pan Holder (Tomasz Wysocki), łysy dokumentnie, o głosie zawstydzającym najgłębsze studnie, w okrągłych, drucianych okularach i odzieży ze starych, dobrych czasów, które cechowała elegancja cudownie dyskretna – wielbi nikotynę i teatr. Zanim szalona, pędząca, zdyszana opowieść na dobre się rozkręci – już się rozkręca. Oto pan Holder wchodzi na scenę i w otwartym egzemplarzu sztuki, która za moment zacznie się ucieleśniać, sprawdza detale, studiuje notatki. Kim jest? Reżyserem? Reżyserem, mistrzem ceremonii udawania, wodzirejem, magiem smacznej sztuki nabijania widza w butelkę, zmuszania go do wiary w niewiarygodne. Nie musi mówić, więc nie mówi: „Proszę państwa! Zapraszam do pięknej sztuczności!” Jeszcze pięć sekund, sekund dwadzieścia – i da znak. Tak zaczyna się w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego musical „Bracia Dalcz i S-ka”, co go na kanwie powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza Wojciech Kościelniak stworzył. I daje znak Holder. Trzy jego asystentki: Proszyńska (Karolina Kazoń), Wreczkowska (Ewelina Przybyła) i Klimaszewska (Katarzyna Zawiślak-Dolny) – już gotowe, by w kącie sceny świetnie śpiewanymi, świetnymi songami Rafała Dziwisza (on będzie w tym seansie Zdzisławem Dalczem, a później Ministrem) przez dwie i pół godziny komentować powoli rozkręcające się szaleństwo teatralne. A będzie co komentować!
„Od rana już czymś niedobrym pachniało w powietrzu”. Tym zdaniem Dołęga-Mostowicz otwiera swą powieść o wzlocie i upadku genialnego hochsztaplera. Rzeczywiście – stary Karol Dalcz (Feliks Szajnert), szef firmy, żegna się z tym światem. Co dalej? Kto przejmie stery? Który z wielu Dalczów? Jest dwóch głównych kandydatów. Krzysztof (Agnieszka Judycka), niepokojąco kruchy, o alabastrowej skórze, gruntownie wykształcony, uczciwy, pracowity, słowem – duma rodziny. A może szefem wielkim zostanie jego przeciwieństwo, wiecznie na tak zwanej „lufie” będący wizytator burdeli międzywojennej Polski, strzelisty cwaniaczek, birbant i hulaka, ale też przez Boga palcem dotknięty samorodny talent ekonomiczny Paweł Dalcz (Radosław Krzyżowski)? W innej powieści Dołęga-Mostowicz ułożył ten oto aforyzm nie do obalenia. „Każdy jest świnią na taki kaliber, na jaki go stać”. Otóż, Pawła Dalcza stać na duży, bardzo duży, ogromny kaliber. Obejmuje firmę, rozkręca ją bezprzykładnie, na sztucznym kauczuku robi interes taki, że staje się najbogatszym Polakiem świata, tak, nie inaczej, lecz przychodzi Wielki Kryzys – i Olimp Pawła Dalcza idzie na rozkurz. Cóż, bywa i tak... Opisywać to wszystko w detalach? Katalogować zdarzenia, sceny, romanse, widoki? Wyjaśniać strukturę dziania się, albo, co głupsze, jakieś pouczenia, tezy, przestrogi dla dzisiejszych polskich firm recytować? To by nie miało sensu żadnego.
Rzecz w tym – i jest to sedno przedstawienia Kościelniaka – iż fundamentalnym dzianiem się jest zawrotne dzianie się teatralności, nie fabuły. Songi, przez wielu śpiewane. Orkiestra na żywo, pod dowództwem Haliny Jarczyk. Czyste balety. Zbiór wybornych znaków scenicznych, skrótów i etiud. I aktorzy, siebie i nas zabawiający własną sztucznością tak, że powinienem przepisać afisz cały. I jeszcze gra świateł. No i pan Holder, łysy prestidigitator dyskretny, będący sobą, albo kimś innym, zawrotny pan Holder, będący wszystkimi i wszystkim, trzymający w palcach wszystkie niewidzialne nitki opowieści. Całe to dobro Kościelniak rozkręca bezbłędnie i lekko, tworzy coś na podobieństwo seansów Bertolta Brechta, z tą tylko i aż różnicą, że Kościelniak nie ma, Bogu dziękować, najmniejszych pretensji do nachalnego naprawiania świata. Jedyną jego chętką – dokumentnie ziszczoną chętką – było oplątanie widza tysiącem wysmakowanych igraszek. A później pstryk – i koniec czarodziejstwa.
Jest miło, gdyż byłem w teatrze, w którym był teatr, a to dziś nie byle co. Wyszedłem o 20 kilo ołowiu lżejszy. Opuszczając swój rząd - płotek kolan koszykarki przeskoczyłem niczym pasikonik. Wszyscy byli wstrząśnięci. „No, no”, szeptali z podziwem.
Paweł Głowacki