Słowa, ucho, czekanie

Ostatnia aktualizacja: 23.06.2016 14:49
Krzysztof Orzechowski podczas Krakowskiego Salonu Poezji pt. Druga strona duszy - moje spotkania z poezją, 19.06.2016
Krzysztof Orzechowski podczas Krakowskiego Salonu Poezji pt. "Druga strona duszy - moje spotkania z poezją", 19.06.2016 Foto: Andrzej Głuc

P: Czytała pani "Czyściec" boskiego Florentczyka?

S: Niestety nie. Przerzuciłam zaledwie "Piekło".

P: (Nie dowierzając) Nie czytała pani "Czyśćca"?

S: Niestety nie.

P: Tam wszyscy wzdychają: "Byłem, byłem". To brzmi jak podzwonne. Dziwne, nie?

S: W jakim sensie?

P: Powinno się raczej słyszeć: "Będę", nie? (Pauza.) Nie?

Samuel Beckett "Skecz radiowy"


W starej opowieści o końcu, który powraca uparcie i nigdy nie daje pewności, że teraz się uda, omszała postać w fotelu na kółkach rozpoczyna swój rytuał, ten, co zawsze. W szlafroku i filcowej mycce na głowie, z wielką chustą poplamioną krwią na twarzy, z gwizdkiem wiszącym u szyi, z pledem na kolanach, w grubych skarpetach na nogach – budzi się. Ziewa, oznajmia: „Ja teraz. Gram”, ściąga z twarzy miękką maskę, w wyciągniętych rękach unosi ją wysoko przed sobą i mszalną intonacją wyjąc: „Stara chusto!”, przywołuje obraz innej chusty, chusty legendarnej, kiedyś poplamionej krwią niepowtarzalną. Tak, kolejny raz zaczyna swój teatr. Lecz będzie to teatr bez inscenizacji. Żadnych peruk, sztucznych wąsów i bród, żadnych szminek i pudrów, żadnych reflektorów, rekwizytów i dekoracji, żadnej z głośników muzyki gromkiej i żadnych sztucznych dymów. Będzie to teatr zjaw nieuchronnych - jedynie słów. Wielka gra wielu intonacji. Bo tylko to zostało omszałej postaci. Stare słowa. Na pożegnanie wraca więc do nich. Który to już raz? A ktoś zupełnie inny (choć może nie zupełnie...) – Krzysztof Orzechowski?

Włodzimierza Majakowskiego „Obłok w spodniach”, fragment „Kwiatów polskich” Juliana Tuwima, Williama Szekspira „Sonet 116” i sonet Petrarki, drobna Adama Mickiewicza liryka miłosna, „Ze złości” Władysława Broniewskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Rozmowa liryczna” i „Prośba o wyspy szczęśliwe”, fragment „Pieśni nad Pieśniami” w polszczyźnie Czesława Miłosza, kolejny drobiazg Petrarki, Miłosza „Orfeusz i Eurydyka”, „Grób Agamemnona” Juliusza Słowackiego, jeszcze jeden kawałek „Kwiatów polskich”, kolejny Gałczyński, wreszcie na koniec, na pożegnanie - fragment „Beniowskiego”, ten zaczynający się prośbą o jasny sen: „Kłębami dymu niechaj się otoczę,/ Niech o młodości pomarzę półsenny”. Ile razy w swej rozległej przeszłości Orzechowski wracał do tych starych opowieści, tych 15 bajek o miłości? Ten ostatni, w niedzielę 19 czerwca – którym był powrotem? W samym środku listy – „Orfeusz i Eurydyka” Miłosza. Wiele słów. Choćby słowo policzek w wersie ostatnim. Ile razy Orzechowski wracał do tych ośmiu liter, ucho przystawiał i czekał?

Niech będzie policzek, rzeczownik prosty, powszechny. Można by z „Orfeusza i Eurydyki” wyłuskać jakikolwiek inny - dowolne słowo z wielu słów prostych, powszechnych można przywołać, choćby ziemię, pszczoły, zioła, pachnieć, krzyk, obłoki, słońce - lecz niech będzie policzek. Co znaczą te litery? Każdy wie, bo każdy ma policzek. Tak. Lecz tyle wiedzieć, to nie wszystko wiedzieć. Wiedzieć wszystko o policzku, to usłyszeć sposób życia policzka w zdaniu niecodziennym, w tej Miłosza frazie: „I zasnął, z policzkiem na rozgrzanej ziemi”. Jak długo czekał? Ile godzin, ile dni Orzechowski czekał, by usłyszeć życie policzka między życiem snu a życiem rozgrzanej ziemi? Wiele. I tak ze wszystkimi słowami gry, którą Orzechowski przedstawił na pożegnanie, gry wielu starych intonacji miłości – od Biblii i Petrarki, do Broniewskiego i Miłosza. Rozpacz miłości i radość miłości, miłość boska i ludzka, miłość ojczyzny i szara, miłosna wściekłość, miłosna czułość, miłość trudna, także miłość pozornie paradoksalna, jak w tych zdaniach „Orfeusza i Eurydyki”: „Pamiętał jej słowa: „Jesteś dobrym człowiekiem”./ Nie bardzo w to wierzył. Liryczni poeci/ Mają zwykle, jak wiedział, zimne serca./ To niemal warunek. Doskonałość sztuki/ Otrzymuje się w zamian za takie kalectwo”. Raz jeszcze powtórzę: wiele dni czekał Orzechowski, by usłyszeć pełne brzmienia wszystkich 15 genialnych bajek miłosnych. Gdyż pojąć sam sens – to w teatrze za mało.

Na Salonach Poezji czytał dotąd pięć, może sześć razy. I zawsze było jak ostatniej niedzieli. Niczym tamta omszała postać w fotelu na kółkach - zawsze dawał Orzechowski pokaz teatru minimalistycznego, teatru bez inscenizacji. Mając pewność, że w słowach starych opowieści jest wszystko - lepił godzinny seans z zaledwie kilku gestów, paru spojrzeń i nadzwyczajnie gęstych intonacyjnych pajęczyn. A zanim wystąpił – był, musiał być trochę jak Halina Jarczyk, skrzypaczka i muzyczny szef Salonów, która bez litości – jak tej niedzieli z Michała Wierby przy fortepianie i z grającego na instrumentach dętych Przemysława Sokoła – za każdym razem długo, bardzo długo wyciska z muzyków takie życie dźwięków, jakie chce usłyszeć. Tony nieuchronne, brzmienia, których nie da się zastąpić. Czy można inaczej? Na przykład – czy ja, raczej głuszec muzyczny, po dziesięciu latach katorżniczych ćwiczeń przez dziesięć godzin dziennie, mógłbym nuta po nucie wystukać na fortepianie „Wariacje Goldbergowskie” Jana Sebastiana Bacha? Owszem. Lecz czy można w sztuce łapką machnąć na formę, na falowanie formy, czyli życie, machnąć i przejść do głoszenia samych idei, oczywiście - ważkich? Nie można, lecz da się. Do Melpomeny wracając - trafia się wtedy do grona teatrzyków publicystycznych, gazetowo lotnych i oczywistych niczym troskliwość ludowego trybuna. Ale zostawmy to. Odstawmy, gdyż nie jest to przypadek Orzechowskiego. Nie jest to też przypadek większości Salonów Poezji. I w istocie nie jest to przypadek Teatru Słowackiego w ostatnich 17 latach.

Od 1999 roku do roku 2016. Tyle trwała dyrekcja Orzechowskiego przy Placu Św. Ducha 1 w Krakowie. 17 lat. Dużo. Bardzo dużo. I co? Czas przeszły, już dokonany. Coś innego zacznie się od września. Inny teatr. Lecz jaki? Zacznie się kolejny sezon Salonów Poezji? Nie zacznie się? A jeśli jednak się zacznie – jakie to będą godziny niedzielne? Inne? Takie same? Jedno pewne. Jak w starej opowieści mówi sługa omszałej postaci: „Skończone, skończyło się, kończy się już, to chyba się już kończy. Ziarnko do ziarnka, po jednym, aż nagle, któregoś dnia, jest stos, niemożliwy stos”. Przez lat 17 – mrowie w Teatrze Słowackiego ziaren-premier. I jak to z mrowiem bywa – wszystko w nim było, dzieła smakowite, kuśtykające przeciętności i niemało strzelistych fiask. Nieuchronne pomieszanie nędzy ze wspaniałością. Ale – i to pewność druga – przez lat 17 Teatr Słowackiego trzymał się, starał się trzymać opowieści, obojętne, czy starych, czy młodych. Starał się zaczynać - od słów. To znaczy – od wewnątrz, nie od zewnątrz. Początku życia przyszłego seansu szukał w kiedyś zapisanych zdaniach, nie za otwartymi na oścież oknami, na aktualnej ulicy, w prasie bułeczkowato ciepłej. Jak Orzechowski, który długo czekał na prawdziwe brzmienie słowa policzek i reszty słów 15 bajek o miłości, by móc je przeczytać w niedzielę, na ostatnim przed wakacjami Salonie Poezji, na pożegnanie, na koniec.

Co dalej? Kurtyna opadła na amen, kurtyna czarna? Bez przesady. Trzymać się wycia omszałej postaci, którym Samuel Beckett zamyka „Końcówkę”: „Stara chusto!... Ciebie... zachowam!”? Bez przesady. A może pozostać w patosie ostatnich didaskaliów „Końcówki”: „Zbliża chustkę do twarzy, przykrywa nią sobie twarz, opuszcza ramiona na poręcz fotela i nieruchomieje. Obraz pełen napięcia.”? Dajcie spokój. Wystarczy już. Trzeba coś zjeść, napić się trzeba, w końcu zaraz wybije 14.00. Jak by rzekł mistrz dobrego chłodu, dławiącego tanie jęki – na obiad będzie potrawka z kury.

Paweł Głowacki


Czytaj także

Pies w berecie z antenką

Ostatnia aktualizacja: 01.06.2016 15:00
Wyobraźcie to sobie! 40 studni bezdennych, wirujących wolno bądź prędko, czarnych i niemych tak, że każdej można zadać dowolną ilość pytań w sprawie dowolnej – i nie uzyska się ani litery odpowiedzi! Lecz to jeszcze nie koniec.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Realny chłopczyk za oknem

Ostatnia aktualizacja: 09.06.2016 14:58
Jest Szekspir. Prościuteńki, pastelowy, łatwy, lecz – Szekspir. A zwłaszcza – są jego słowa. Tak właśnie. Jego frazy, i to w dużej ilości. Mało? Kiedyś, w epoce innego teatru, powiedzmy trzydzieści lat temu – to mogło być mało. Wtedy. Nie dziś.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Nagle, gdzieś wysoko

Ostatnia aktualizacja: 15.06.2016 16:20
Mówi, uśmiechając się ciepło: „Wszystkie miernoty – rozgrzeszam was! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam was wszystkich!” I czyni znak krzyża nad głowami tych, którzy wciąż wierzą cichuteńko, że są, kim nie są.
rozwiń zwiń