Żeby się światło pojawiło, muszę podejść do stołu, gdzie jest lampa naftowa.
Zdjąć klosz, przeczyścić knot, odkręcić maszynkę, ewentualnie dolać nafty, zakręcić maszynkę.
Wyjąć jedną zapałkę, zapalić, przyłożyć do knota. Nałożyć szkło. I dopiero mam jasno.
To mniej więcej zajmuje 2-3 minuty, czasem trzeba pójść po bańkę z naftą, więc wydłuża się do 5 minut.
W końcu robi się w pokoju widno. A każdy, kto mieszka w cywilizowanym otoczeniu: otwiera drzwi, wchodzi i cyk, już ma jasność.
I co on robi z tymi pięcioma minutami?
(Simona Kossak, z nagrań Polskiego Radia, 2002 rok)
24:45 pani na dziedzince___1926_02_i_tr_0-0_11136249193731b9[00].mp3 "Pani na Dziedzińce". Reportaż Ewy Michałowskiej z udziałem Simony Kossak (PR, 2002)
Urodzić się Kossakiem, hodować patyczaki
Na początku był ogród.
– Całe moje krakowskie dzieciństwo było właściwie takie wiejsko-miejskie. Za murem naszego domu znajdowało się miasto, ale w ogrodzie były robaki, ślimaki i myszy. Zatem wszystko, co trzeba – wspominała przed radiowym mikrofonem Simona Kossak.
Ten ogród to było jednak dla niej stanowczo za mało. Zwłaszcza że Simona – urodzona w 1943 roku w dworku niedaleko Wawelu, w szacownym rodzie wielkich malarzy: pradziadek Juliusz, dziadek Wojciech, ojciec Jerzy – miała dość Krakowa.
- Ona bardzo głęboko weszła w świat natury, studiując psychologię zwierząt. Dlatego nie widziała się w tym świecie, a Kraków był ponadto bardzo specyficzny, skostniały i powierzchowny – mówiła w Polskim Radiu Joanna Kossak, siostrzenica Simony.
Zanim Simona z Krakowa się wyprowadziła, w swojej rodzinnej willi – w Kossakówce – od młodości rozwijała przyrodnicze pasje.
– Jej światem były choćby, co zostało jej z genów, konie. W ogóle w domu były ogromne ilości zwierząt: od patyczaków, przez akwaria, przez papużki, różne wrony, po kawki, które trzeba było regenerować – wspominała Joanna Kossak.
A sama Simona Kossak dodawała: - Marzenia to miałam różne. Chciałam być na przykład w szkole teatralnej, więc była szkoła teatralna. Ale zawsze był, jak to mówię, ten zew lasu. Przekonanie, że nie ma być bruku, ma nie być asfaltu, chodników. To ma być las. A co ja będę w tym lesie robić? A to już inna druga sprawa. Ale złożyło się tak, że stałam się specjalistą, ze wszystkimi tytułami, nauk leśnych. I to było dokładnie to, czego chciałam.
Rzucić Bieszczady i zostać w Puszczy
Simonę Kossak z "tytułami nauk leśnych" (magisterium na UJ za pracę o "dźwiękach ryb z gatunku Hemichromis bimaculatus", potem doktorat i habilitacja) wzywał "zew lasu", ale myślała bardziej o zalesionych stokach niż nizinach. Jej pasją były bowiem góry: Tatry i Bieszczady.
Na początku lat 70. XX wieku pracy dla pani "psychozoolog" w Bieszczadach akurat nie było. Owszem, obiecano jej coś, ale po utworzeniu parku narodowego. Los chciał, że Simona Kossak pomyślała wtedy o Puszczy Białowieskiej.
- Przyjechałam tu, szukając pracy, na rekonesans i to był listopad – opowiadała w Polskim Radiu. - I gdyby ktoś chciał kogoś zrazić do Puszczy, to powinien go przywieźć właśnie w listopadzie. Ja duchowo i estetycznie byłam wychowana na lesie górskim, on jest cały rok śliczny. Natomiast w niżowych lasach liściastych, jak już opadną im liście, to wszystko gnije. To jest beznadziejnie smutne, melancholijne i, co tu dużo mówić, brzydkie.
Simona Kossak po pierwszym, raczej dalekim od entuzjazmu, kontakcie z Puszczą ("pobiegłam szybciutko do bramy rezerwatu ścisłego, żeby zobaczyć, jak też ta cudowna Puszcza Białowieska wygląda - i wyglądała fatalnie"), postanowiła, że pobędzie tu trochę, a potem "fruu w Bieszczady".
Kiedy jednak zaczęła, już w lutym, pracę, kiedy wybrała się do lasu, wszystko się odmieniło.
- Szukałam chałupy. Wtedy leśniczy parku narodowego z żoną zaproponowali mi wycieczkę saniami do pustej leśniczówki. No i te gałęzie okryte śniegiem, nocą, przy pochodniach. I spotkanie żubra. Potem ta leśniczówka ukryta na polance, cała ośnieżona. Powiedziałam: "koniec - tu albo nigdzie".
Był tylko jeden problem. Ten oddalony od cywilizacji domek (bez prądu i bieżącej wody) miał już innego kandydata do zamieszkania: Lecha Wilczka, artystę plastyka i fotografa z Warszawy.
Żubry z Puszczy Białowieskiej. Pocztówka sprzed 1939 roku. Fot. Polona/dp
Jedna leśniczówka, dwoje samotników
– Oni byli w takich momentach życiowych, kiedy każde z nich stwierdziło, że nie chce więcej mieć do czynienia z płcią przeciwną. Generalnie z rodzajem ludzkim też – podkreślała w radiowej audycji Joanna Kossak, opowiadając o początkach związku Simony Kossak i Lecha Wilczka.
Związku, bo – uprzedźmy fakty – dwoje samotników zamieszkałych osobno w dwóch częściach bieszczadzkiej leśniczówki w końcu się zeszło. I przeżyli razem 35 lat.
– Lechu się dowiedział, że jakaś paniusia z Krakowa przyjechała. Simona, że jakiś facecik z Warszawki. No i to ich załamało – mówiła Joanna Kossak. – Lechu jednak ze spokojem założył, że to kwestia trzech miesięcy i pańcia z Krakówka, której się wydaje, że będzie w dziczy mieszkać, sama się wyprowadzi. Identyczne założenia przyjęła Simona.
Siostrzenica Simony Kossak zapamiętała również swoje pierwsze wakacje w Dziedzińce (tak nazywała się ta leśniczówka) w 1971 roku.
– Chodził tam jakiś mężczyzna. Zapytałam: "kto to jest?". A ona mówi: "Nie martw się, ten pan na pewno tutaj długo nie pomieszka. Ja go nie lubię, a Ty się nim nie przejmuj" – wspominała Joanna Kossak. – I jaki był mój wielki szok, kiedy na następne wakacje zobaczyłam, że Simona się do tego pana przytula, drapie go po brodzie, a on potem, jak ona sobie leży, drapie ją po piętach (co bardzo lubiła). Nie mogłam zrozumieć. A prawda była taka, że zwierzęta ich połączyły.
Dokładniej: połączył ich malutki dzik o imieniu Żabka.
57:56 literatura non-fiction___66_17_ii_tr_0-0_33225a02[00].mp3 Z Joanną Kossak o Simonie Kossak rozmawia Katarzyna Nowak. Audycja z cyklu "Literatura non-fiction" (PR, 12.02.2017)
"Zatem w ścianie wyciąłem drzwi"
Lech Wilczek dostał z poznańskiego ZOO kilkudniową loszkę (dzika płci żeńskiej), która to wymagała, niczym niemowlę, częstego dokarmiania. Był jednak mocno zajęty, więc zwrócił się do swojej sąsiadki o pomoc.
– Powiedział Simone: "pani podobno lubi zwierzęta. Ja muszę jechać na zdjęcia do lasu. Może pani ze względu na dobro tego zwierzęcia przejąć kilka dyżurów i je pokarmić?" – opowiadała Joanna Kossak.
Simona rzecz jasna stwierdziła, że dla dobra zwierzęcia zrobi wszystko.
I tak dystansujący się do siebie mieszkańcy leśniczówki zaczęli się coraz częściej widywać.
Oddajmy głos Lechowi Wilczkowi: - Dziedzinka miała dwa mieszkania przydzielone ścianą, bo to był dwurodzinny dom. Mieszkaliśmy osobno, ale potem to się skończyło. Normalny bieg rzeczy. Trzeba więc było wyciąć drzwi, bo za daleko było chodzić naokoło. Piłą motorową wyciąłem w ścianie te drzwi. I tak spędziliśmy 35 lat razem.
Puszcza Białowieska. Fot. Shutterstock/Aleksander Bolbot
Agatka atakuje
W ogóle opowieści o zwierzętach w białowieskim domu Simony i Lecha zajęły w radiowych nagraniach o tej niezwykłej parze bardzo dużo miejsca. Sama gospodyni – na pytanie, jakie były to gatunki – odpowiadała, że łatwiej jej mówić, których to zwierząt nie było.
– Nie mieliśmy żubrów, wilka i wydry. Na przykład dzik był u nas 18 lat. A rysia wyhodowałam osobiście, choć miał niewyżyty instynkt łowiecki, a ja mogłabym być zdobyczą – opowiadała w 2002 roku w Polskim Radiu Simona Kossak.
Przybrana matka rysia musiała choćby stosować uniki (zakrywanie się kołdrą), kiedy dorastająca kotka z ostrymi pazurami wskakiwała na nią, bo ćwiczyła przynależne rysiej naturze atakowanie ("potem wyskakiwała na ziemię i była cała poruszona, że nie upolowała").
– Kiedy Agatka, bo to była Agatka, wracała, mruczała i ocierała się bokiem jak kot. Ale rysie mają jeszcze jedną cechę ujmującą, której nie mają koty – mówiła Simona Kossak. – Jak chcą pokazać, że kochają i że jest przyjaźń, to stykają się czołem. Tak jest takie niesamowite: pochylają główkę i stykają się czołem.
***
***
Krucze rozboje i oślica, która wyrzekła się pracy
Wśród mieszkańców Dziedzinki byli również charakterny kruk Korasek i zmyślna oślica Hepunia.
Korasek budził popłoch wśród mieszkańców Białowieży.
– Był wredny. Latał na rozboje, kradł ludziom masę różnych rzeczy – opowiadała Joanna Kossak. – Zaatakował jedną starszą panią, bo mu przylała mokrym praniem, kiedy zainteresował się jej klamerkami do wieszania. I on ją zapamiętał! Usiadł sobie w niedzielę gdzieś na jakimś wysokim punkcie i jak ta pani jechała na rowerze, naleciał lotem pikującym i walnął ją z całej siły dziobem.
Na szczęście zaatakowana mieszkanka, mimo że upadła z roweru poturbowana, wyszła cało z ataku. Korasek dopuszczał się również innych występków: raz ukradł cały pęk kluczy do magazynów Lasów Państwowych. Trzeba było wymieniać wszystkie zamki.
68:46 Trójka Do południa Simona Kossak 2.5.2016.mp3 O Simonie Kossak opowiadają Joanna Kossak oraz Lech Wilczek. Audycja Michała Nogasia z cyklu "Do południa" (PR, 2.05.2016)
Opowieść o Hepuni na szczęście nie zawierała tylu dramatycznych wątków.
– Hepunia była zwierzęciem o umyśle einsteinowskim, skierowanym wyłącznie na ograniczenie zbędnych ruchów do minimum – snuła swoją kolejną barwną opowieść Joanna Kossak. – Lechu ją ściągnął, bo sobie wyobraził, że będzie miał małego osiołka zamiast kucyka. Zamówił u rymarza piękną mikrouprząż, chomąto, malutki wózeczek, bo chciał, by ten osiołek woził coś do pasieki albo z ogródka.
Hepuni ani w głowie były te dalekie od jej natury działania.
– Jak tylko widziała kawałeczek rzemyczka, była już dwa kilometry dalej i nie wracała przez najbliższe dwa dni, dopóki komuś nie przechodziła chętka na to, żeby cokolwiek z nią zrobić. To było zwierzę, które przeżyło na Dziedzińce 27 lat, nie splamiwszy się ani jedną minutą jakiejkolwiek pracy.
Brak aktywności na polach praktycznych Hepunia rekompensowała sobie innymi działaniami. Porywała i pożerała namiętnie paczki papierosów, a wśród przedmiotów jej pożądania znajdował się również papier toaletowy. Potrafiła "mordką delikatną" otwierać drzwiczki do sławojki (wolnostojącej toalety, bez bieżącej wody), wyciągała zeń deficytowy wówczas papier, "żeby w krzaczkach sobie spokojnie go spożyć".
W gospodarstwie Simony i Lecha znajdowały się też – między innymi – krowa, która nie dawała mleka, czy też "rozhisteryzowane kury", które nie znały, co to rosół, i mogły bezpiecznie dożyć kurzej starości.
28:22 simona z zielonego raju___2416_02_iv_tr_0-0_33242934[00].mp3 "Simona z zielonego raju". Reportaż Ewy Michałowskiej (PR, 6.08.2002)
Roch Kowalski za 300 lat
W audycjach Polskiego Radia poświęconych Simonie Kossak nie zabrakło rzecz jasna opowieści o działalności zawodowej i popularyzatorskiej tej zaangażowanej miłośniczki przyrody.
A lista tych działań była długa. I praca naukowa ("miała ambicję, żeby zdobyć profesurę, żeby udowodnić światu, że dorasta do nazwiska Kossak"), i pisanie książek (m.in. "Saga Puszczy Białowieskiej", "O ziołach i zwierzętach"), i tworzenie filmów przyrodniczych (w tym: "Kamasutra" o owadzim życiu seksualnym).
– Jej dziećmi była przyroda, która nie mogła o siebie zawalczyć sama – podkreślała Joanna Kossak, przybliżając dramatyczne momenty w zawodowym życiu Simony Kossak. Choćby te, kiedy czynnie sprzeciwiała się używaniu w Puszczy "w celach naukowych" stalowych, ciężkich pułapek na zwierzęta.
Dla Simony Kossak przyroda stanowiła bowiem środowisko pierwotne, bezcenne, wymagające ochrony przed jej największym wrogiem: człowiekiem. "Świadomość ekologiczną" łączyła przy tym z przypominaniem o ludzkiej odpowiedzialności za przyszłe pokolenia.
- Jak rozmawiam z ludźmi do mniej więcej pięćdziesięciu lat, nie mają pojęcia, jak się nazywała ich babka z domu. I ci ludzie równie dokładnie nie interesują się, co będą ich wnukowie robić i czy będą istnieć. Zwyciężyła mentalność: "ja tu i teraz". Wytnę ostatnie drzewo, zatruję ostatnią rzekę, by coś kupić albo coś zużyć. Ale to, że dla mojego dziecka już nie będzie tlenu, guzik mnie obchodzi – mówiła w archiwalnym radiowym nagraniu Simona Kossak.
- Gdyby ludziom przywrócić korzenie, gdyby ich nauczyć, że są fragmentem generacji! Nawet ograniczając się już nie do ojczyzny, bo te wielkie słowa są już przegrane, tylko do własnej rodziny, do własnego nazwiska – dodawała. – Jakiś Roch Kowalski żył trzysta lat temu. I będzie jakiś Roch Kowalski za trzysta lat, w przyszłości. I co Ty jemu zostawisz?
Wiosna w Puszczy Białowiejskiej. Fot. Shutterstock/Aleksander Bolbot
"Zostaje nam jedno: nie krzywdzić"
Simona Kossak udowodniła, że żyjąc po swojemu (byli i tacy, którzy uważali ją za, mówiąc najłagodniej, ekscentryczkę), można być szczęśliwym. Udało jej się spełnić marzenia jeszcze z krakowskiej Kossakówki: mieszkać z daleka od bruku, chodników, asfaltu. Przy tym na tyle, na ile mogła, walczyła o dobro przyrody, dobro zwierząt. Choć miała świadomość, że cierpienie jest wpisane w zasadę świata.
– To zasada, która ustaliła reguły gry na Ziemi: "by żyć, trzeba zabić kogoś i zjeść jego ciało". Wszystko jedno, czy to będzie drzewo, czy to będzie druga istota żywa. To jest okrutne – mówiła Simona Kossak przed radiowym mikrofonem.
Odpowiedzi, dlaczego tak świat został urządzony, nigdy jednak nie będzie.
- Niebiosa milczą – dodawała. – Trzeba spokojnie usiąść, pogodzić się z losem i powiedzieć: "jest jak jest". Nie wnikać, czy za tym jest jakaś myśl, czy za tym jest jakiś cel i sens. Człowiekowi zostaje jedno: nie krzywdzić.
Simona Kossak zmarła 17 lat temu - 15 marca 2007 roku - w Białymstoku.
***
Po czym poznać, że w Puszczy jest wiosna? Po dźwiękach, po zapachu i po tym, że nie kapie z nosa.
A zapachy wiosny są różne.
Najbardziej lubię ten, kiedy wiosny jeszcze się nie widzi, ale coś dziwnego się robi z ziemią i unosi się z niej zapach, który nie jest zapachem kwiatów, drzew, tylko zapachem ziemi, która już nie jest mrożona.
I wiosna zaczyna się wcześniej, niż pojawiają się kolory. Jest taki moment na wiosnę, gdzie nie ma jeszcze pąków wyraźnych. Jeszcze łuski – te brązowe, ciemne - nie pękły i właściwie kolorów nie ma.
To, co się tak ludziom kojarzy, że zielona przyroda się robi, to później.
Bo wiosna to zapach, dźwięk i ciepło.
(Simona Kossak, z nagrań Polskiego Radia, 2002 rok)
Jacek Puciato